I to nie jest nasze ostatnie słowo, bo w zapowiedziach słyszymy o kolejnych atomówkach. Obawiam się jednak, że będą to inwestycje, które dopiszemy do długiej listy projektów z planu Morawieckiego. Pamiętacie te luxtorpedy, miliony aut elektrycznych, dronów czy robotów medycznych, które miały rzucić świat na kolana? Co szkodzi, by teraz do tej listy dopisać sześć, a może więcej, elektrowni atomowych? Obawiam się, że będą równie realne jak tamte fantomy z zapomnianego już rządowego programu. A za rok, po przegranych – jak mniemam – wyborach, będzie można mówić: gdybyśmy dalej rządzili, powstałoby tyle elektrowni jądrowych, że nawet Francja by nam zazdrościła.
Czytaj także: Prąd z atomu w każdym domu? Będzie nas słono kosztował
Atom za atomem. Baśnie Morawieckiego
Dziś premier Morawiecki z równym przekonaniem reklamuje podjętą właśnie rządową uchwałę w sprawie budowy pierwszej elektrowni przez amerykańską firmę Westinghouse w Lubiatowie-Kopalinie na Pomorzu. Powstać tam mają trzy reaktory AP1000. W tym samym czasie jego rywal wicepremier Jacek Sasin pojechał do Seulu, by patronować umowie w sprawie budowy elektrowni jądrowej, którą koreańska firma KHNP miałaby wybudować w Pątnowie. To konkurencyjny projekt wobec rządowego, przedstawiany jako niezależna państwowo-prywatna inwestycja spółek energetycznych – kontrolowanego przez Skarb Państwa PGE i kontrolowanego przez właściciela Polsatu Zygmunta Solorza-Żaka ZE PAK.
Premier, ogłaszając atomową uchwałę, nie odniósł się do sasinowej atomówki, tradycyjnie zaś odniósł się do rządów „naszych poprzedników”, którzy zgodnie z ich skłonnością do imposybilizmu nic nie zrobili, by powstała elektrownia jądrowa. A PiS? Proszę bardzo, raz–dwa i już jest decyzja. Wygląda na to, że Morawiecki uwierzył, że jest 2016 r. i właśnie ogłasza swój słynny plan uratowania Polski z pułapki średniego rozwoju, a nie koniec 2022, kiedy Polacy nie mają co do pieca włożyć, bo węgla zabrakło. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego decyzji w sprawie polskiego atomu nie podjęto sześć lat temu, jakoś zabrakło.
Czytaj także: Sześć reaktorów? Atomowe fantazje premiera Morawieckiego
Uchwała ws. elektrowni jądrowej bez konkretów
Uchwała w sprawie budowy elektrowni jądrowej wiele nie wyjaśniła, bo to dopiero początek i teraz wszystko musi zostać wynegocjowane. Muszą się też znaleźć pieniądze – bagatela – 100 mld zł. Wciąż nie wiemy, w jakiej procedurze amerykańska firma Westinghouse wygrała wyścig o budowę pierwszej elektrowni jądrowej i jakie będą warunki umowy. Od tego zależy, czy Komisja Europejska, wymagająca w takich kontraktach jawnych przetargów, zaakceptuje procedurę jako konkurencyjną i da inwestycji zielone światło, czy też będzie robiła problemy.
Druga sprawa: nieznane są reguły finansowania elektrowni. Pomysł, by Amerykanie zostali udziałowcami, według nieoficjalnych źródeł nie spotkał się z ich entuzjazmem. Na pewno na 49-proc. udział nie mamy co liczyć. Także nie wiadomo, jaki ma być polski offset, czyli ile Westinghouse zgodzi się zainwestować w polskie firmy. Na dodatek ministerstwo klimatu lansuje pomysł zastosowania eksperymentalnego modelu finansowego SaHo.
Pod tą tajemniczą nazwą kryją się nazwiska autorów: Łukasza Sawickiego, ministerialnego urzędnika, oraz dr Bożeny Horbaczewskiej, adiunkta z SGH. Pomysł w dużym skrócie zakłada stopniowe włączanie przez państwo do spółki budującej atomówkę w charakterze wspólników odbiorców energii, głównie samorządy. Autorzy widzą w nim cudowne źródełko pieniędzy i przekonują, że podobny system zastosowano w Finlandii, więc i u nas się sprawdzi. Zobaczymy, co na ten atomowy eksperyment powiedzą banki. Nie mówiąc o samorządach, które dziś szuflują węgiel.
Czytaj także: Polska elektrownia jądrowa w ciągu zaledwie roku podrożała o 80 mld zł
Atom Sasina
Jeszcze mniej wiadomo o konkurencyjnym projekcie, którym Sasin próbuje zaszachować Morawieckiego. W Korei podpisano na razie niewiążący list intencyjny, w którym obie strony, czyli koreańska KHNP i polska, czyli PGE i ZE PAK, deklarują, że „dołożą wszelkich starań mających na celu wsparcie dla projektu energetyki jądrowej w Pątnowie”.
To pomysł zaskakujący chyba najbardziej dla Wojciecha Dąbrowskiego, prezesa PGE, który miał nadzieję, że odklei się od ryzykownych projektów atomowych. Udało mu się nawet sprzedać państwu spółkę EJ1, która przygotowywała budowę pierwszej elektrowni jądrowej. Atom wyleciał ze strategii PGE, która miała stawiać wiatraki na morzu. A tu taka niespodzianka: sasinowy atom, i to jeszcze nie wiadomo, za jakie pieniądze, bo PGE groszem nie śmierdzi. Nic dziwnego, że akcjonariusze giełdowi spanikowali. No ale trzeba podbudować wicepremiera, wykazując jego sprawczość w sprawach atomowych. Jacek „wszystko mogę” Sasin, brzmi nieźle?
Czytaj też: Nasz sen o atomie
A Francuzi na to...
Zaskakująco spokojnie podeszli do całej sprawy Francuzi z EdF. Wydali krótkie oświadczenie, wyrażając ubolewanie, że ich oferta „oparta w 100 proc. na europejskiej technologii EPR nie była przedmiotem rozmów dotyczących pierwszej lokalizacji”. Nie straszą sądem ani skargą do Brukseli (choć rząd francuski może podjąć własne kroki), ale obiecują współpracę „w wysiłkach na rzecz przyspieszenia i rozszerzenia realizacji polskiego programu jądrowego”.
Są na ten spokój dwa wytłumaczenia. Uwierzyli, że albo Polska będzie teraz stawiała elektrownie atomowe jedna po drugiej, jak zapowiadają politycy PiS, więc i dla EdF znajdzie się miejsce na rynku, albo że nie powstanie żadna elektrownia, więc nie ma się co denerwować. Obstawiam to drugie.