Pokrętła regulacji
Krzywe banany i prezerwatywy? Co i po co regulowała UE. I czy będziemy to teraz odkręcać
Unia Europejska do niedawna czuła się dumna z miana „mocarstwa regulacyjnego”, bo unijne standardy docierały do wszystkich tych części świata, które chciały z nią handlować i inwestować u bogatych Europejczyków. Teraz jednak w Brukseli wahadło przechyla się w drugą stronę. Coraz liczniejsi politycy z głównego, zasadniczo prounijnego nurtu utyskują na „przeregulowanie”. A sporym wyzwaniem dla obrońców rygorystycznych przepisów UE jest przekonywanie, że zasługą sporej części z nich są wskaźniki jakości życia lepsze niż np. w Stanach Zjednoczonych.
Śledź Johnsona
Jednak już od paru dekad działania brukselskiej biurokracji były pod coraz silniejszą lupą krytyków. Brytyjczycy wyszli z UE pięć lat temu, ale jeszcze długo nikt nie zepchnie ich z podium w zawodach na drwiny z unijnych regulacji. „Każdego wędzonego śledzia wolno przesyłać po Wielkiej Brytanii tylko w osobnym plastikowym opakowaniu z lodem. To bez sensu, szkodliwe dla środowiska i bardzo kosztowne. Ale tak sobie postanowili brukselscy biurokraci!” – w ten sposób zabiegający wówczas o fotel premiera Boris Johnson, wymachując śledziem z mównicy, przekonywał Brytyjczyków w 2019 r., że w ramach brexitu muszą się odciąć od wspólnego systemu standardów. Trik ze śledziem okazał się wpadką (albo manipulacją), bo przepisy UE nie regulują temperatury przy transporcie ryb wędzonych, a w przypadku ryb świeżych dotyczy to wyłącznie przesyłek między firmami, a nie sprzedaży klientom prywatnym. Johnson zresztą już w latach 90. zasłynął z tego, że jako brukselski korespondent dowcipkował z eurokratów, niezbyt przejmując się faktami.
Potęga angielszczyzny sprawia, że brytyjskie żarty po dziś dzień – tłumaczone, parafrazowane, przekręcane – żyją w mediach europejskich.