Zakręcanie rosyjskiego kurka z gazem dla Ukrainy można by uznać za noworoczny rytuał, gdyby nie fakt, że tym razem i Ukraina, i Rosja znajdują się w zupełnie odmiennej niż poprzednio sytuacji ekonomicznej. Rosja, z powodu spadku cen surowców, ma kłopoty budżetowe i szuka pieniędzy, gdzie się tylko da. A gaz to duże i łatwe pieniądze, Kijów jest od niego uzależniony całkowicie.
Ukraina też ma poważne kłopoty. Z powodu populistycznego rozdawnictwa pieniędzy, uprawianego przez premier Julię Tymoszenko, państwowa kasa jest pusta. Przed końcem roku, żeby spłacić dług wobec Gazpromu (ponad 2 mld dol.), państwo musiało się zapożyczyć u prywatnych bankierów. Fatalna jest też sytuacja polityczna, zajadłe walki premier Tymoszenko z prezydentem Juszczenką kompletnie odwróciły uwagę polityków od spraw tak ważnych jak podpisanie nowego kontraktu gazowego z Rosją.
Rosja grała swoją grę, na podpisanie nie naciskała w przekonaniu, że mając nóż na gardle Ukraina zmuszona będzie zaakceptować stawiane warunki i nową cenę gazu.
Rozliczenia za gaz między Ukrainą i Rosją od lat są nieczytelne. Ukraiński państwowy Naftohaz nie rozlicza się bezpośrednio z Gazpromem, lecz przekazuje należności przez pośrednika, spółkę RosUkrEnergo, w której Gazprom ma połowę udziałów. Zarejestrowana w Szwajcarii spółka nie jest jednak organizmem przejrzystym i do końca nie wiadomo, kto czerpie korzyści z gazu i w czyjej kieszeni znikają pieniądze. Dlatego gdy prezydent Juszczenko mówi, że dług wobec Rosji zapłacono, a Gazprom zaprzecza, to nie wiadomo, kto ma rację.
Bez rosyjskiego gazu Ukraina się nie obejdzie, bo własna produkcja pokrywa niewielki procent potrzeb.