Koleżanka zawiozła na ferie świąteczne dzieci do dziadków. Mieszkają w małej miejscowości gdzieś za Płockiem. Dowiedziała się od rodziców, emerytowanych nauczycieli, że strajkiem w tamtejszych szkołach rządzą dyrektorzy. To normalne. Rządzą wszystkim, co się dzieje w placówce, więc strajkiem też.
Dyrektorzy decydują, kto i jak długo bierze w tym udział, kiedy przerwie strajkowanie i zaopiekuje się uczniami na egzaminach, czy wróci do protestu albo czy zachoruje i pójdzie na zwolnienie lekarskie. Trzymają wszystko w swoich łapach. Kończą ze strajkiem wtedy, kiedy im się podoba. Komitety strajkowe nie mają nic do powiedzenia, wykonują polecenia. Wyobrażacie to sobie?
Jan Hartman: Arcybiskup Głódź znieważył nauczycieli
Zanim się obejrzałem, już jadłem dyrekcji z ręki
Ktoś rzucił, że właściwie w Łodzi jest podobnie, choć nie tak bezczelnie. Duże miasto wymaga większego wyrafinowania. Nam się tylko wydaje, że strajkujemy z własnej woli. Gdyby nasza szefowa była przeciw, ani ja, ani ty nie siedzielibyśmy w tym po same uszy. A już na pewno nie trwałoby to tak długo. Odpowiedziałem, że ja bym strajkował nawet bez poparcia pani dyrektor. „Tak ci się tylko wydaje” – odpowiedziała koleżanka. „Pamiętasz, jak było dwa lata temu ze strajkiem jednodniowym? Dziwnym trafem nikt u nas nie chciał. Ty też. Sam sobie odpowiedz, dlaczego”.
Przed świętami byłem w kilku szkołach w Łodzi. Tu i tam jestem zatrudniony, gdzie indziej miałem jakąś sprawę do załatwienia. Wszędzie trafiałem na uśmiechniętą dyrektorkę, która cieszyła się, że mnie widzi, i prosiła, abym poczęstował się cukierkiem.