Przekaz marketingowy jest trochę jak parówka: lepiej, żeby konsument nie wiedział, czym dokładnie jest karmiony. Świadomość mogłaby być nieprzyjemna, a brak przyjemności zabija akt konsumpcji. W życiu publicznym nieprzyjemna jest zaś manipulacja – tanie chwyty, wykorzystywanie użytkowników do podawania niesprawdzonych informacji, wpuszczanie ich w informacyjną bańkę. Najlepiej działa perswazja zaszyta w treść, która na pierwszy rzut oka do niczego nas nie skłania, nie jest nawet „polityczna”, za to zaspokaja ważne potrzeby – uspokaja, pomaga odreagować bezradność, poczuć się lepiej.
Przepis na dobrze zrobioną polityczną reklamę to Święty Graal marketingu. Odkąd parówkożercy na masową skalę zamieszkali w sieci, wielu jego poszukiwaczy podążyło w tym właśnie kierunku. Uwierzyli w legendę firm internetowych i moc danych. I ma to sens, ale tylko pod warunkiem, że dane są dobrej jakości. Podobnie jak dobrych parówek – skutecznej perswazji nie robi się z tektury.
Kiełbasa... a raczej parówka wyborcza
W 2013 r. pochodzący z Polski naukowiec Michał Kosiński udowodnił, że istnieje silna korelacja między tym, co konsumujemy w sieci, a naszymi ukrytymi cechami – orientacją seksualną, poziomem inteligencji, rysem osobowości czy poglądami. Badaczom z amerykańskiego uniwersytetu wystarczyło 170 lajków, by osiągnąć trafność na poziomie od 60 do 93 proc. Jeśli zatem jedna firma – np. Facebook – ma dość mięsa w postaci naszych lajków i setek innych interakcji, powinna być w stanie spreparować parówkę doskonałą.