Wchodzą mundurowi. Miny poważne. Dzieciaki patrzą, co będzie. Do kogo? Ktoś płacze. Ktoś chce dzwonić po mamę. Ktoś ma uciechę – jest granda w szkole. Będą zakuwać w kajdanki? Jeśli tak, to kogo?
Policja w szkole to dziś niemal codzienny widok. W podwarszawskim Wawrze nawet raz w tygodniu przychodzi wezwanie do którejś z 20 szkół w rejonie. Po tym, jak w maju jeden z uczniów podstawówki śmiertelnie dźgnął kolegę, dyrektorzy są czujni i wolą dmuchać na zimne. Ale wawerski komisariat wcale nie jest wyjątkiem. Na szkolne interwencje jeżdżą policjanci z Warszawy, Krakowa czy Gdańska, ale też Pucka, Redy, Miastka, Pionek, Tczewa, Tomaszowa Mazowieckiego, Opola czy Starego Sącza. Patrole wzywano do niewielkiego Kębłowa czy małej Poręby. W kolejnych szkołach ogłasza się pisemnie „zasady postępowania na wypadek bójki”, wraz z wyraźną instrukcją dla nauczycieli, by wzywali policję – jak w Szamotułach.
Przez dziesięciolecia obowiązywała niepisana zasada, że policji nie wzywa się do dzieci. Tak, jak są wyjęte spod obowiązującego prawa, i nawet za ciężkie przestępstwa nie odpowiadają jak dorośli, tak społeczne wyczucie nakazywało chronić dzieci przed widokiem munduru. Powszechna intuicja mówiła to, co bez wątpliwości potwierdzają badania – że widok munduru wywołuje w człowieku szczególne reakcje – a dzieci nie są wolne od tej reguły. To trochę jak alarm we wszystkich komórkach ciała: człowiek jest bardziej skłonny się podporządkować, wykonać polecenie (zdarzało się nawet, że kasjerki w bankach oddawały przestępcom pieniądze tylko dlatego, że przychodzili w mundurach i mieli groźne miny). Tego stresu dzieciom chcieliśmy oszczędzić. Przez lata włączanie w życie szkół mundurowych ograniczało się więc do kilku konkretnych sytuacji, przy zagrożeniu demoralizacją, narkotykami, prostytucją, gdy wezwanie policji jest obowiązkowe.