Dużo ciemnych chmur zawisło nad Kurią Metropolitalną w Gdańsku. Po upływie ponad roku od głośnego reportażu Bożeny Aksamit „Sekret Świętej Brygidy” („Duży Format”) Barbara Borowiecka, która opowiedziała o tym, że jako dziecko była molestowana przez ks. Henryka Jankowskiego, wystąpiła do sądu z pozwem. Domaga się od kurii przeprosin i 500 tys. zł odszkodowania.
Rok temu przyjechała do Polski z Australii, gdzie mieszka od wielu lat. Liczyła, że w kurii ją przesłuchają i zbadają sprawę. Czekała na próżno. Kościół zareagował wtedy serią zwodów i uników. Po dziewięciu miesiącach kobieta otrzymała list od kanclerza kurii, który informował, że Kongregacja Nauki Wiary uznała prowadzenie postępowania procesowego po śmierci osoby oskarżanej za niemożliwe. To ucieczka w formalizm prawny w sytuacji, która wymagała pochylenia się nad krzywdą. Mimo upływu lat i ograniczonych możliwości działania.
Czytaj też: Kto i jak mógłby rozstrzygnąć sprawę ks. Jankowskiego
Wielka kumulacja w gdańskiej kurii
W tym samym dniu, kiedy adwokatka Borowieckiej składała pozew, rozegrały się jeszcze inne wydarzenia niejako z tej samej parafii. Arcybiskup gdański Sławoj Leszek Głódź zeznawał w sądzie w procesie Michała L., byłego wikariusza w jednej z gdańskich parafii oskarżonego o dwukrotne zgwałcenie 17-latki. Zawiadomienie do prokuratury złożył inny ksiądz, któremu dziewczyna opowiedziała o gwałcie. Jej adwokaci uważają, że hierarchowie archidiecezji gdańskiej o wszystkim wiedzieli, ale jedyne, co zrobili, to przenosili L.