Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Zdalna szkoła jesienią idzie lepiej? Nie miejmy złudzeń

Nauczanie zdalne jesienią wychodzi lepiej? Nauczanie zdalne jesienią wychodzi lepiej? Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
Nawet uznając, że dostępność sprzętu trochę się poprawiła, różnice w jakości edukacji będą się pogłębiać, gdy wsparcie dzieci opiera się w tak dużym stopniu na rodzinach.

Jeśli zdalne nauczanie idzie dziś lepiej niż wiosną, to wyłącznie dzięki temu, że zadanie, którego nie wykonał rząd, wykonali dyrektorzy, właściciele platform do e-learningu, samorządowcy i nauczyciele. Taki wniosek płynie z przeglądu sytuacji w placówkach, które po dwóch miesiącach od rozpoczęcia roku szkolnego w całości przeszły na pracę zdalną (zgodnie z przewidywaniami od dawna formułowanymi m.in. przez „Politykę”).

Hojny rząd: 108 zł na ucznia

Zaangażowanie władz państwowych ograniczyło się do przekazania samorządom 500 mln zł na sprzęt dla szkół lub uczniów, w ostatnich dniach dołożono do tego 300 mln zł jako tzw. 500 plus dla nauczycieli. Komputerów i laptopów przybyło, ale w większości przypadków po kilka, kilkanaście sztuk na placówkę.

Rachunek jest prosty: przy 4,6 mln uczniów rządowe zasilenie to po 108 zł na głowę. Co oznacza, że udało się połatać jedynie najbardziej ziejące dziury. – W naszej podstawówce na wypożyczenie sprzętu kupionego ze środków publicznych mogły liczyć rodziny w najgorszej sytuacji finansowej, te najliczniejsze – opowiada Barbara, mama trzecioklasisty oraz ucznia II klasy technikum na Śląsku. W rodzinie jest jeden komputer, z którego korzysta przy nauce starszy syn, i drugi, z którego korzysta Barbara w prowadzonym przy domu sklepie. Trzecioklasista Bartek ma teraz o tyle inaczej niż wiosną, gdy wychowawczyni wysyłała mu mailem – tak jak reszcie klasy – listę zadań do przerobienia, że zgodnie z planem odbywają się lekcje online.

Czytaj też: Nie ma zastępstwa? Zajęcia odwołane

Informatyka na smartfonie, WF przed ekranem

Bartek po cztery–pięć godzin dziennie śledzi je przez komórkę opartą o doniczkę. Transmisja często się rwie. – I tak nie jest źle – pociesza się Barbara. Dzięki temu, że jest cały czas na miejscu, może doglądać młodego. Sąsiadka zza płotu, mama drugoklasistki, pracuje na zmiany, mąż – kierowca – od poniedziałku do piątku jest w trasie po Polsce. Do dziewczynki przyjeżdża 70-letni dziadek, średnio obyty w technologiach. Nawet uznając, że dostępność sprzętu trochę się poprawiła, nie można mieć złudzeń: różnice w jakości edukacji będą się pogłębiać, gdy wsparcie dzieci opiera się w tak dużym stopniu na rodzinach.

Technikalia przy tym wciąż grają rolę. Bartek na swoim telefonie nie jest w stanie zrobić żadnych zadań z informatyki. W wielu szkołach leży też edukacja artystyczna, a wreszcie troska o – dramatycznie przecież złą już przed pandemią – kondycję fizyczną dzieci. Nie udało się wypracować i spopularyzować schematu lekcji WF w warunkach zdalnych, który pozwalałby nadać sens tym zajęciom.

W efekcie niektórzy nauczyciele w czasie rzeczywistym ćwiczą we własnym przedpokoju, zachęcając uczniów, by do nich dołączyli we własnych domach, inni oczekują wysyłania filmików z nagranymi przysiadami i skłonami, a jeszcze inni wymagają tabelek z wpisaną liczbą wykonanych pompek (pod rygorem braku klasyfikacji), przeprowadzają sprawdziany z przepisów gier zespołowych lub zadają wypracowania o chorobach grożącym osobom, które mają mało ruchu (tak, w trzeciej klasie szkoły branżowej). W co bardziej zaangażowanych placówkach w ramach WF zalecono we wtorek o 11:11 stanąć przed laptopami w stroju biało-czerwonym i na baczność odśpiewać hymn, by uczcić Święto Niepodległości.

Egzaminy i matury pod znakiem zapytania

W większości szkół lekcje online odbywają się zgodnie z planem stacjonarnym, więc na papierze wszystko się zgadza. Kolejny problem narastający jednak z czasem – i wraz ze zmęczeniem – to podejście do sytuacji. Wśród nauczycieli zdarzają się tacy, którzy wstawiają jedynki przy kłopotach np. z jakością połączenia, na które uczeń autentycznie nie ma wpływu. Wśród uczniów z kolei nie brak takich, którzy tłumaczą się ograniczeniami technicznymi, by „migać się” od pełnego udziału w lekcjach. – W naszej szkole ciągle trwają dyskusje, czy możemy wymagać włączania kamer. Młodzież twierdzi, że ich nie ma, nawet w telefonach – mówi Monika, nauczycielka geografii z Łodzi. – Więc nawet jeśli ktoś odhacza obecność, nie wiem, czy jest po drugiej stronie i co robi.

Niemal wszyscy pytani przez nas nauczyciele podkreślają, że uczniowie na potęgę ściągają na sprawdzianach – weryfikacja wiedzy staje się wielkim wyzwaniem zwłaszcza w perspektywie egzaminu ósmoklasisty czy matur. – Moi uczniowie napisali tylko jedną maturę próbną: jeszcze stacjonarnie, na początku października. Nie zdążyliśmy jej nawet omówić. W normalnych warunkach mieliby przed sobą jeszcze dwie. Ale nie widzę tego w trybie zdalnym – do arkusza z geografii są kolorowe załączniki, zadania z mapą trudno robić z komputera – opowiada Monika.

Ujawnienie szczegółów dotyczących przygotowań w zakresie egzaminów, zapowiadanych przez władze od połowy października, wymogły na Ministerstwie Edukacji Narodowej posłanki Koalicji Obywatelskiej Krystyna Szumilas i Kinga Gajewska. W poniedziałek 9 listopada odwiedziły resort w trybie kontroli poselskiej. Udało im się dowiedzieć, że zespoły do okrawania podstawy programowej dla ósmoklasistów i maturzystów zostały powołane pod koniec października, a na podpisanie rozporządzenia o nowych podstawach można liczyć pod koniec grudnia. Do tego czasu nie będzie wiadomo, na czym się skupić, co ćwiczyć, jakim zagadnieniom można poświęcić mniej uwagi. Przypomnijmy: zarówno egzamin ósmoklasisty, jak i matury zaplanowane są w tym roku na maj. Jeśli MEN chciał, żeby młodzież wreszcie przestała uczyć się „pod egzaminy”, doprawdy mógł to zrobić mniej brutalnie.

Czytaj też: Prymityw w skórze ministra

Rząd mógł lepiej przygotować szkoły

Odkładając sarkazm: oczywiście to, że młodzież „miga się” i „kombinuje”, to żadna nowość. Nauczanie na odległość jest z założenia trudniejsze także z tego powodu, że wymaga więcej samodyscypliny i odpowiedzialności tak od uczących się, jak od uczących, by potrafili wciągnąć młodzież w zdalne lekcje. Ale też nie każdy nauczyciel potrafi wystartować z ekscytującym interaktywnym show, gdy walczy o przetrwanie w chaosie pandemii, którego w żaden sposób systemowo nie spróbowano uporządkować.

I żaden to argument, że w wielu innych europejskich krajach zrobiono podobnie jak w Polsce i po wakacjach rozpoczęto naukę stacjonarnie. Nawet jeśli przeciętna liczebność klas brytyjskich czy niemieckich jest podobna do naszej, polską specyfiką jest wyjątkowa ciasnota. Po tzw. reformie Anny Zalewskiej w podstawówkach upchnięto dodatkowe klasy siódme i ósme, a w szkołach średnich skumulowany rocznik absolwentów gimnazjów i podstawówek. By jednak temu zaradzić, trzeba byłoby to przyznać.

Alternatywne rozwiązania podawano rządowi na tacy. Badacze zachęcali, by rozpocząć naukę stacjonarną od małych szkół w małych miejscowościach i obserwować rozwój wydarzeń. Samorządowcy i dyrektorzy prosili, by pozwolić szkołom od początku września przejść w tryb hybrydowy, co pozwoliłoby rozrzedzić tłum na korytarzach i w środkach komunikacji miejskiej. Czy udałoby się uniknąć zamykania placówek – nie sposób rozstrzygnąć. Z dużym prawdopodobieństwem pozwoliłoby to jednak opóźnić rozwój epidemii.

Jeśli natomiast uznać, że przejście na kształcenie zdalne i tak było nieuniknione, tym bardziej należało gruntownie je przemyśleć, podzielić na warianty. Czy po wiosennych doświadczeniach za okrawanie zakresu egzaminów maturalnych naprawdę nie można było wziąć się w czerwcu? Latem nie zrealizowano nawet obiecanych przez MEN szkoleń dla nauczycieli z nowych technologii.

Czytaj też: Rodzice sponsorują badania nauczycieli

Szansa została zmarnowana

W tych okolicznościach oczywiście pięknoduchowsko brzmi stwierdzenie, że można też było pomyśleć o głębszej zmianie paradygmatu w kształceniu zdalnym: z trybu podawczo-odbiorczo-egzekwującego, który i tak nie działa, przejść do współpracy, zaangażowania i wsparcia, np. poprzez tworzenie w podgrupach projektów z różnorakich dyscyplin. Że można było skorzystać z okazji do głębszej metamorfozy szkoły niż tylko na poziomie narzędzi.

I zapewne równie naiwnie zabrzmi apel, by – gdy i na tym poziomie nic się nie zmieniło, a szkoły zostały zamknięte – od razu opracowywać plan ich otwarcia, z wyprzedzeniem przekazać go zainteresowanym. Określić, od którego momentu, do jakiej zniżki poziomu zachorowań można ruszać z pracą stacjonarną, według jakiego schematu, w jakiej kolejności. Wśród oświatowych ekspertów pojawiają się np. głosy, by gdy tylko pojawi się taka możliwość, powoli wracać do nauczania hybrydowego i trwać w nim jak najdłużej, by jak największa liczba dzieci mogła się uczyć w bezpośrednim kontakcie z nauczycielami i sobą nawzajem. Z nieoficjalnych doniesień z resortu edukacji wynika, że na razie nie ma na to czasu, większość uwagi i zasobów pochłania projekt 500 plus dla nauczycieli. Cóż, kiedyś na podobne decyzje mówiono: „mądrość etapu”.

Czytaj też: Korepetycje też zagrożone

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną