Tego „małego zmartwychwstania” w ubiegłym roku doznało w Polsce 200 osób, w tym 81 transplantacji dokonano na Oddziale Kardiochirurgii i Transplantologii Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Do minionej soboty kierował nim prof. Marian Zembala – lekarz, humanista, kardiochirurg światowej sławy, zakochany w medycynie. Zakochany w życiu.
To wszystko zaczęło się w Zabrzu, pewnego listopadowego dnia, niespełna 37 lat temu. Dr Zembala asystował wówczas Zbigniewowi Relidze wraz z dr. Andrzejem Bochenkiem w pierwszej udanej transplantacji serca. Od tego czasu w śląskiej klinice dokonano już ok. 2 tys. przeszczepów: serca, pojedynczego płuca, obu płuc lub serca i płuca. Dokonano cudów. Kiedy na ekrany weszli „Bogowie”, filmowa opowieść o tej trójce cudotwórców, prof. Zembala skwitował dzieło słowami: „Byliśmy szaleńcami, nie bogami”.
Czytaj też: Zbigniew Religa i jego filmowy odpowiednik
Bogowie, szaleńcy. Polscy kardiochirurdzy
To połączenie nauki z szaleństwem pozwalało pokonywać kolejne bariery, stawiać czoła następnym i znowu je pokonywać, by być gotowym na kolejne. To nieustanne starcie, merytoryczny atak na „niemożliwe”, było cechą charakteru Zembali, wewnętrznym imperatywem. Na swojej samodzielnej lekarskiej drodze wśród niezliczonych transplantacji i operacji na płucach i sercach był pionierem pierwszego w Polsce przeszczepu pojedynczego płuca, a także pierwszej transplantacji płucoserca.
Kiedy kończył się miniony rok, cieszył się na wiadomość, że zespół kardiochirurgów, anestezjologów i kardiologów z Oddziału Kardiochirurgii i Transplantologii – z jego szkoły i spod jego ręki – wykonał pierwszy w kraju zabieg wszczepienia dwóch sztucznych komór pacjentowi ciepiącemu na ciężką niewydolność obu komór serca (BIVAD). Szaleństwo, na szczęście, bywa czasami zaraźliwe.
Nie tak dawno, 26 stycznia, świętowaliśmy Ogólnopolski Dzień Transplantacji – dokładnie w kolejną rocznicę pierwszego udanego w Polsce przeszczepu nerki, przeprowadzonego w 1966 r. przez prof. Jana Nielubowicza w Klinice Chirurgicznej Akademii Medycznej w Warszawie. Z okazji życzeń prof. Zembala przywołał słowa Jana Pawła II: „Przeszczepy są dużym krokiem naprzód w służbie człowieka. Niejeden zawdzięcza swoje życie transplantacji organu. Metoda przeszczepiania coraz częściej okazuje się ważnym sposobem wypełniania głównego celu całej medycyny, którym jest służba dla życia człowieka”.
Czytaj też: Minister Zembala. Miał być Religą bis
Serce widzieliśmy po raz pierwszy
To ważny katechizm dla transplantologii. Warto przypomnieć, że po pierwszej transplantacji serca, dokonanej 3 grudnia 1967 r. rękami prof. Christiana Bernarda w Kapsztadzie, Kościół nie pałał entuzjazmem wobec ingerencji w ludzkie organy, zarezerwowanej do tamtej chwili tylko dla Stwórcy. Bezczelnej ingerencji w nie swoje królestwo, w siedlisko duszy. Sam Zembala tak opisał swoje pierwsze wejrzenie w zakazane rewiry pod koniec 1985 r.:
„Byłem teoretykiem, nie widziałem żadnego przeszczepu, o udziale w przeszczepie nawet nie marząc. Żaden z nas wcześniej nie asystował przy przeszczepie. Sam Religa nie widział wcześniej przeszczepu serca. Wszyscy mieliśmy jedynie wiedzę teoretyczną, jak tego dokonać. Ważną, ale nadal tylko teoretyczną. Półtora dnia wcześniej Religa był w Warszawie, gdzie dowiedział się, że mamy dawcę. Moim zadaniem było przygotowanie biorcy, pana Józefa Krawczyka, którego znałem osobiście, oraz przygotowanie dawcy do pobrania… Wszystko było wtedy pierwsze – poczynając od widoku pobranego serca, pustej klatki piersiowej, z której wyciągnęliśmy uszkodzone serce, po widok nowego serca, które zaczęło bić w ciele biorcy”.
To było przeżycie trudne do opisania. Pustka śmierci wypełniona bijącym życiem. Przez ten krótki moment wszystko zależy od precyzji rąk i uważnego, sprawnego umysłu. Profesor uważał, że także od boskiej siły, która spływała na salę operacyjną gdzieś z góry. Bo właśnie dokonywało się dobro.
„Owszem, lubiliśmy iść pod prąd, ale byliśmy świadomi własnych wad i ograniczeń. Przede wszystkim była w nas pokora. Wiedzieliśmy, że musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by dojść do zamierzonego celu, którym był przeszczep serca. W pewnym sensie był to nasz moralny obowiązek. Dopiero po którymś z rzędu przeszczepie dostrzegliśmy sukces, ale nawet wtedy był on gdzieś bardziej obok nas niż w nas samych” – komentował po obejrzeniu „Bogów” i siebie wśród nich.
Czytaj też: Nowe narządy z ludzko-świńskich chimer
Śmierci nie da się pokonać
Przed dwoma laty red. Agata Pustułka, wówczas publicystka medyczna „Dziennika Zachodniego”, tworząc alfabet według prof. Zembali na okoliczność 70. urodzin, doszła do litery „ś”. „Ś” jak śmierć. Na pytanie, co myśli o śmierci, odparł:
„Pomimo olbrzymich postępów medycyny, tego wszystkiego, co do tej pory osiągnęliśmy, nie udało nam się i nigdy nie uda pokonać śmierci. Przeszczep serca jest w tym kontekście takim małym zmartwychwstaniem. Swojej śmierci się nie lękam. Bardziej boję się o śmierć pacjenta. Mam świadomość, że dużo po sobie zostawię. Przede wszystkim byłem i jestem bardzo szczęśliwy w małżeństwie, wychowałem czworo ambitnych dzieci. Oni po mnie zostaną. Pozostawię po sobie i po swoich współpracownikach nowoczesny szpital z jego ważną rolą w kraju, uzyskaną ciężką trzydziestoletnią pracą”.
Przedwczesne pożegnalne przesłanie? Tamte urodziny profesor obchodził na inwalidzkim wózku. Miał nadzieję, że w końcu z niego wstanie. A gdyby nawet tak się nie stało, to ze swoją życiową energią i dla dobra medycyny przejeździ na nim jeszcze sporo lat. Tyle jeszcze mógł zrobić. Po życzeniach „wstania na równe nogi” przyznał mi się w krótkiej serdecznej rozmowie, że zdarzył się kiedyś czas, gdy zachował się wobec siebie wysoce nieodpowiedzialnie. Był przecież zarazem lekarzem i pacjentem. I wówczas w obu tych rolach popełnił grzech zaniedbania. Szykował się na ślub córki Małgorzaty. Emocje dumnego ojca sięgały zenitu. Czuł się szczęśliwy i ważny. W tej podniosłej rodzinnej atmosferze zlekceważył powracające silne bóle głowy. W weselnej aurze zbagatelizował je, zaniedbał regularne mierzenie ciśnienia. Parę dni później pojechał do Paryża na ważny kongres Europejskiego Towarzystwa Kardio-Torakochirurgicznego, któremu przewodniczył. Pięć lat wcześniej tę prestiżową pałeczkę przejął po prof. Relidze. Po prostu musiał być tamtego dnia w oku cyklonu, wśród elity i sław kardiochirurgów, chirurgów klatki piersiowej i kardiochirurgów dziecięcych. Musiał to wszystko przygotować i zapiąć na ostatni guzik. No, musiał…
I tam właśnie dopadł go udar mózgu. Był sam w hotelowym pokoju. Cudem z niego wyszedł, jak sam uważał, za sprawą Opatrzności, ale odkupił tę szarżę przykuciem do wózka inwalidzkiego. Niedowładem ręki i nogi i paraliżem lewej części ciała. Znosił tę niepełnosprawność z godnością, pokorą i nadzieją. Przecież nawet w słowie „beznadzieja” ukryło się słowo nadzieja. Przed dwoma laty zorganizowany profesorowi benefis obchodził pod zawołaniem: „Spełniony dzięki Bogu i ludziom”. W ramach swojego święta wspiął się inwalidzkim pojazdem na Jasną Górę: od parkingu aż po sanktuarium. Do stóp Czarnej Madonny. To było jego punkt odniesienia. Opuszczał sanktuarium z wiarą, że swoją chorobę pokona. On miałby przed taką przeszkodą się zatrzymać, skapitulować – on, Zembala?
Czytaj też: W Polsce brakuje dawców organów
Bóg nie lubi leniwych
Kiedy w latach 90. oddano do użytku nowy zabrzański kompleks Śląskiego Centrum Chorób Serca, był tak szczęśliwy, że postanowił tę radość oddać w sposób szczególny i bliski swemu sercu. W księżycową noc ruszył z samotną pielgrzymką do Częstochowy. Dotarł następnego dnia wieczorem, w sam raz na Apel Jasnogórski. Poproszony o osobiste słowo, wyznał, że wiara w jego życiu zawsze zajmowała bardzo ważne miejsce: „Spełniony dzięki Bogu i ludziom – to prawdziwe, bardzo mocne moje zawołanie, które świadczy, bez fałszywej skromności, że te wartości, które wyniosłem z domu, które są podstawą naszego Dekalogu, zawsze pozostają mi bliskie. Dlaczego? Ponieważ nic lepiej nie definiuje celu człowieka niż Dekalog, umiejscawia go we właściwej przestrzeni wobec innych ludzi”.
Po takiej nocnej i dziennej eskapadzie nogi odmówiły mu posłuszeństwa i w sukurs przyjechała samochodem żona. Profesor marzył o powtórzeniu tamtej drogi, wierzył, że może kiedyś uda się już bez wózka... „Bóg nie lubi leniwych!” – zwykł mawiać.
Znam wiele wybitnych postaci ze świata medycyny, u których wiara z nauką chodzą ściśle pod rękę. W przypadku prof. Zembali ta para była ze sobą związana nad wyraz silnie. Była nierozłączna, na śmierć i życie. Jego wiara nie była ostentacyjna. Nie była na pokaz. Uważał ją za swoją i trzymał się jej w świecie, w którym się obracał. Bliżej mu było do refleksji, poglądów i przekonań płynących z „Tygodnika Powszechnego” niż tych z Radia Maryja: „Wszędzie, gdzie jest choroba, pojawia się nadzieja. Nadzieja chorego, że będzie zdrowy, będzie żył. Nadzieja zespołu medycznego, że uda się pacjentowi pomóc. Wszyscy moi mentorzy, katolicy, protestanci i Żydzi, byli osobami wierzącymi. Osoby o wielkim intelekcie doceniały rolę wiary i znaczenia religii. Wiara przynosi elementy zaufania do Boga i bliskich, powodując, że życie jest pełniejsze. Wiara jest ważna w życiu i pracy – pozwala przetrwać trudne chwile, daje siłę”.
Czytaj też: Jak ks. Isakowicz-Zaleski tropi abp. Wiktora Skworca
Takie jest sumienie lekarza
O tym, że są „dwie wiary i dwa Kościoły w Polsce”, prof. Zembala przekonał się w 2015 r., kiedy został ministrem zdrowia w rządzie Ewy Kopacz. Poparł wówczas ustawę o in vitro i podpisał stosowne rozporządzenia wprowadzające w życie przepisy o leczeniu niepłodności. „Gazeta Wyborcza” zapytała go wówczas, co na to jego krąg znajomych, wśród nich biskupi, księża... Odpowiedział: „Robię swoje. Nawet gdyby mnie kroili, zaakceptowałbym in vitro. Tak mi dyktuje sumienie lekarza”.
Powiedzieć, że na Zembalę wylała się wówczas fala nienawiści religijnych fanatyków, to nic nie powiedzieć. To było tsunami obrzydliwych podłości. Ale wiedział, że ma rację, że dostał w tej mierze od swego Niebieskiego Guru carte blanche. Wytrzymał. O stosunek do sztucznego zapłodnienia pytała go Beata Tadla, reprezentująca wówczas TVP Info. Odpowiedź była szybka i zdecydowana:
„A czy podoba się pani fakt, że tysiące dzieci w Polsce żyje dzięki in vitro? Życie z punktu widzenia każdej religii, a także dla agnostyków jest sensem naszego życia. Nie jestem teologiem, ale nie mam wątpliwości, że Bóg tworzący rozwiązania i podpowiadający je ludziom także myśli o tych, którym w naturalny sposób nie można pomóc. Jestem wierzącym, praktykującym katolikiem. Trzeba pomagać, nie przekraczając granic etycznych, a my ich nie przekraczamy”.
Nie dysponując tak silnymi argumentami wiary, zdaję się całkowicie na ten wywód. I jestem przekonany w sercu i w głowie, że in vitro jest rozwiązaniem podpowiedzianym ludziom przez Boga.
Czytaj też: Kiedy można pobrać organy do przeszczepu
Życie darowane w zgodzie z medycyną
Na ubiegłorocznym spotkaniu z okazji Europejskiego Dnia Donacji Narządów, nazywanym też Dniem Miłosiernego Samarytanina, prof. Zembala powiedział: „Transplantologia jest dźwignią nowoczesnej medycyny. Trzeba z dumą powiedzieć, że polska transplantologia osiągnęła europejski poziom. To znaczy, że polscy pacjenci, którzy mają nieodwracalnie uszkodzone płuca, wątrobę, serce, trzustkę, nerkę, rogówkę, nie muszą umierać, ale są ratowani we własnym kraju” (za portalem Nauka w Polsce). Jeden z ojców polskiej transplantologii dopowiedział: „Czynienie dobra jest najważniejszą powinnością człowieka. Czynienie dobra wobec wszystkich, którzy są wokół nas, to nie jest moralizatorstwo. Życie, darowane w zgodzie z medycyną, jest wartością najważniejszą”. Warto to zapamiętać: życie darowane w zgodzie z medycyną...
Za to właśnie w 2012 r. Zembala otrzymał papieski medal Pro Ecclesia et Pontifice – Dla Kościoła i Papieża, ustanowiony w 1888 r. przez papieża Leona XIII. To jedno z najważniejszych odznaczeń przyznawanych osobom świeckim. Otrzymał je za „ogromne zaangażowanie w ratowanie zdrowia i życia ludzkiego – daleko wykraczające poza standardową opiekę medyczną”. Odbierając odznaczenie, mówił: „Ten medal to pokłon dla wszystkich, którzy służą bliźnim. Ja jestem tylko jednym z wielu z nich. Służenie bliźnim jest służeniem Bogu, nie trzeba się tego wstydzić. A służba bliźnim – nie tylko w medycynie, ale w każdym działaniu – jest potrzebą chwili”.
Przypomnę, że minionego w ubiegłym roku sierpnia, w dniu św. Jacka, patrona Śląska, abp Wiktor Skworc, metropolita katowicki, ogłosił prof. Zembalę laureatem Lux ex Silesia 2021, prestiżowej katolickiej nagrody ustanowionej w 1994 r. przez abp. Damiana Zimonia, poprzedniego metropolitę. „Światło ze Śląska” miało być przekazane profesorowi w październiku, tuż po niedzielnej mszy w Katedrze Chrystusa Króla, na corocznej inauguracji kolejnego roku akademickiego. Nagroda jest przyznawana przez kapitułę osobom związanym ze Śląskiem, „ukazującym przez działalność naukową lub artystyczną wysokie wartości moralne i wnoszącym wkład w kulturę Górnego Śląska”.
Brawom nie było końca – wybór najcelniejszy z celnych. W punkt. Publicznie chwalili tę decyzję zarówno ludzie wiary, jak i ci, co byli od niej daleko. W poprzednich latach Lux ex Silesia odebrali m.in. Henryk Mikołaj Górecki, Wojciech Kilar, Andrzej Jasiński, Stanisław Pieczka, abp Alfons Nossol, Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”, profesorowie Kornel Gibiński, Mieczysław Chorąży, Władysław Niesiołowski, Franciszek Kokot związani ze światem medycyny, a także Jan Miodek, Tadeusz Sławek i Dorota Simonides (laureatka minionej edycji). To było naprawdę dobre towarzystwo.
Czytaj też: Jak żyć z cudzą twarzą?
In vitro i zgorszenie w Kościele
Ogłaszając laureata za tamten rok, arcybiskup odczytał jego list: „Ze wzruszeniem, radością, ale i należytą pokorą przyjąłem od ks. Arcybiskupa wiadomość o rekomendowaniu mojej osoby przez kapitułę do tegorocznej nagrody Lux ex Silesia. Głęboko wierzę, że ta zaszczytna nagroda, która wyróżniła w przeszłości i wyróżni w przyszłości wielu miłosiernych Samarytanów, oddających swoje życie i doświadczenie w służbie potrzebującego bliźniego, będzie dalej jak latarnia wskazywać nowe miejsca i nowe zadania” – napisał Zembala.
Wiadomość o Lux ex Silesia dla prof. Zembali rozwścieczyła „prawdziwych katolików”. Najgłośniej zareagowała stołeczna Fundacja Pro-Prawo do życia, która skierowała do abp. Skworca petycję pt. „Katolicka nagroda nie dla promotora in vitro”. Fundacja oczekiwała od arcybiskupa zmiany wyboru i odstąpienia od przyznania profesorowi nagrody: „Marian Zembala sprawował w 2015 r. urząd Ministra Zdrowia. Podczas sprawowania urzędu zajmował się wprowadzaniem ustawy o zapłodnieniu in vitro. Ustawa ta przewiduje zapłodnienie pozaustrojowe, testowanie i selekcjonowanie zarodków ludzkich, a także ich zamrażanie. Minister Zembala podpisywał rozporządzenia wykonawcze do tej ustawy.
Kościół katolicki jednoznacznie potępia procedurę in vitro jako niemoralną. Św. Jan Paweł II odniósł się do niej słowami: »przy każdej próbie w tej metodzie giną liczne embriony – jest to rodzaj wyrafinowanej aborcji. Po drugie – każde dziecko ma prawo zrodzić się z miłosnego aktu małżeństwa jego rodziców. I po trzecie – dziecko nie jest rzeczą i nawet przyszli rodzice nie mogą powiedzieć, że mają do niego prawo, zwłaszcza że to prawo jest zawsze okupione śmiercią jego braci i sióstr«.
Uhonorowanie nagrodą Lux ex Silesia człowieka odpowiedzialnego za wprowadzenie niemoralnej procedury in vitro wywoła u wiernych wrażenie, że Kościół katolicki akceptuje technologię in vitro, i stanie się powodem zgorszenia”.
Czytaj też: Teraz abp Skworc. Odchodzi w niesławie, ale bez kary
Dzieło prof. Mariana Zembali
Niestety, abp Skworc nie stanął po jasnej stronie mocy. Nie sprzeciwił się bezrozumnej i napastliwej nagonce. Jak pasterz, który zamiast chronić najcenniejszą zdobycz swego stada, stchórzył, przestraszył się zgrai szczekających wilków i uległ. Bezmyślnie. Ugiął się przed kilkoma tysiącami anonimowych podpisów pod petycją, przed pikietą pod Katedrą Chrystusa Króla w Katowicach. Kilkadziesiąt tysięcy dzieci urodzonych za zgodą Boga dzięki metodzie in vitro, także dzięki prof. Marianowi Zembali – ukrył w zapomnienie. Jak się z tym teraz czuje?
Prof. Zembala do końca słowem nie skomentował wolty katowickiego metropolity. Czy był ponad tym marnym zachowaniem śląskiego hierarchy? Wątpię, to musiało boleć, cholernie boleć…
Minionej soboty prof. Marian Zembala odszedł. Tam, gdzie, jak wierzył, nie będzie już potrzebował inwalidzkiego wózka. Wybitny w każdej postaci: człowieczeństwa, nauki i wiary. Zostawił nam w prezencie WIELKIE DZIEŁO. I piękną pamięć. Ktoś w panteonie wielkich lekarzy, kardiochirurgów, znajdzie dla niego dobre miejsce. Boskie. Śmierć ma wiele twarzy. Jest jakimś końcem i jakimś początkiem. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Może i nie ma. A może są.
Korzystałem z wydanej w 2017 r. książki Mariana Zembali i Dawida Kubiatowskiego „Spotkania. Opowieść o wierze w człowieka”.
*
Dr hab. Michał Zembala (l. 46) przekazał ostatnie przesłanie od ojca: „Michaś, proszę Boga, aby Twój trud, poświęcenie wspierał i umacniał w działaniu. Z Bogiem, Synu”. W nocy napisał na Facebooku:
„Tato, to jedna z Twoich ostatnich wiadomości do mnie. Ja dziś proszę tego samego Boga o wybaczenie, że nie dał mi tyle sił, by pomóc Tobie. Pamiętasz, jak płynęliśmy razem do Szwecji – mówiłeś mi wówczas, że najlepiej płynie się pod wiatr – mówiłeś wówczas: jest trudno, bo fala bałtycka krótka i często wleje się na pokład. Tak też jest w naszym zawodowym życiu – trudno, bo zawód wymagający poświęcenia, ale każdy, kogo uleczysz – uratujesz – jest jak słońce, które suszy mokry sztormiak.
Nauczyłeś mnie szacunku i pokory wobec pacjenta, chirurgii (mimo że nie zgadzaliśmy się przy stole), ale przede wszystkim nauczyłeś mnie dbałości o miejsce, o szpital, o każdą cegłę, którą budowałeś, o której finansowanie zabiegałeś, jeżdżąc w wózku, w niewygodzie do Warszawy.
Powoli dochodzi do mnie, że nie usłyszę Twojego telefonu z pytaniem o ostatniego chorego po przeszczepie, o to, czy rezydenci rozwijają się dobrze, czy uda nam się o czasie złożyć dokumenty dotyczące asystenta lekarza, czy też o zdrowie męża naszej pielęgniarki. Różniło nas wiele, ale łączyło więcej niż wiele.
Wierzę, że tam na górze płyniesz (jak zawsze) pod wiatr. Wolny od wózka, od ułomności, którą dzielnie znosiłeś. Będę wypatrywał ciemnych chmur, wiedząc, że właśnie tam jesteś: ryjąc je dziobem swojego statku. Niezłomny.
Żegnaj kapitanie. Żegnaj Profesorze.
PS ... i w końcu zagrasz ponownie na akordeonie”.