Katowice chcą zakazać grodzenia osiedli. Czy potrzebujemy jeszcze płotów?
Na początku maja 2023 r. katowiccy radni otrzymali projekt uchwały krajobrazowej, w której zapisano zakaz całkowitego grodzenia osiedli mieszkaniowych. Nie będzie więc można stawiać płotów, które uniemożliwią swobodne wejście i wyjazd z osiedla. O ile oczywiście Rada Miasta przyjmie ten projekt. Warto zauważyć, że prace nad wprowadzeniem takiego zakazu w Katowicach rozpoczęły się jeszcze w 2015 r. Pierwsza wersja projektu została poddana konsultacjom w 2018, ale prace nie zostały sfinalizowane.
Jeśli Katowicom uda się wprowadzić zakaz grodzenia osiedli, dołączą do niewielkiego grona miast, które już się na to zdecydowały. Mimo że ustawa o wzmocnieniu narzędzi ochrony krajobrazu, która daje taką możliwość samorządom, została uchwalona w 2015 r., dotychczas zastosowały ją tylko cztery miasta: Sosnowiec, Sopot, Gdańsk (2018) i Kraków (2020). W Nowym Targu i Cieszynie mamy częściowy zakaz. Podobną próbę podjęła Warszawa, ale przyjętą uchwałę w tej sprawie skutecznie podważył wojewoda mazowiecki.
Czytaj też: Obsesja grodzenia osiedli
Płoty nie działają
Płot to pozornie świetne rozwiązanie w każdych okolicznościach. Daje wyraźny sygnał, że tuż za nim zaczyna się przestrzeń prywatna. Tworzy poczucie bezpieczeństwa, chroni efekty naszej pracy i zainwestowanych pieniędzy. Dlaczego więc władze Katowic chcą zakazać ich stawiania na osiedlach mieszkaniowych? Urzędnicy przekonują, że to wynik próśb samych mieszkańców. Czyżby więc znaleźli się ludzie, którzy nie chcą żyć w grodzonej, a więc bezpiecznej przestrzeni? Nie oczekują od własnego osiedla tej podstawowej formy ochrony przed zachowaniami niepożądanymi: kradzieżami, napaściami czy wandalizmem?
To źle sformułowane pytania. Doświadczenia z całego świata pokazują, że płoty nie tylko nie zapewniają faktycznej ochrony przed zagrożeniami, ale wręcz mogą się przyczyniać do zwiększenia niebezpieczeństwa z powodu segregacji mieszkańców. Poza tym są bardzo kłopotliwe. Utrudniają codzienne funkcjonowanie, ograniczają nawiązywanie i prowadzenie relacji sąsiedzkich, często napędzają wzajemną wrogość ludzi, których płot dzieli na dwie grupy. „Mieszkańcy osiedli zamkniętych okazali się mniej aktywni społecznie, mieli niższy poziom lokalnego kapitału społecznego, mniej przywiązywali się do miasta, a więcej do własnego mieszkania, byli bardziej pozytywnie nastawieni wobec grodzenia i czuli się wyraźnie bezpieczniej niż mieszkańcy odpowiadających im osiedli nieogrodzonych” – pisał Dominik Owczarek we wnioskach z badań porównawczych przeprowadzonych na warszawskich osiedlach w 2011 r.
Dowody negatywnego wpływu grodzenia osiedli płyną z całego świata i były wielokrotnie omawiane w polskich mediach. Zarówno tych profesjonalnych, jak i codziennych, docierających do masowego odbiorcy. Dla tych, którzy nie śledzą trendów światowej urbanistyki, pomocne mogą być wnioski płynące z mieszkania lub odwiedzania grodzonych osiedli. Szczególnie gdy mówimy o nowych osiedlach, które wyposażono w kilka ogrodzeń (płot okalający całe osiedle oraz oddzielający poszczególne jego elementy).
Czytaj też: Polska płotem podzielona
Przechadzka wzdłuż kilometrowego płotu
Często zdarza mi się odwiedzać takie miejsca. Moje doświadczenia są proste – nigdy się nie zdarzyło, żeby nie udało mi się wejść „za bramę”. Co więcej, zawsze zajmowało mi to mniej niż pięć minut. Mimo że jako obcy o nieokreślonych zamiarach powinienem zostać powstrzymany. Najtrudniejsze w pokonaniu ogrodzenia paradoksalnie były te sytuacje, gdy przychodziłem w odwiedziny do kogoś mieszkającego na takim osiedlu. Pierwszy problem polegał na lokalizacji wejścia. Potem następowały co najmniej dwie rozmowy przez domofon (zwykle więcej, bo elektrozamki lubią się zacinać) albo mało przyjemna rozmowa z osobą pełniącą funkcję stróża, która – niczym przy wejściu do szklanego wieżowca – musiała posiąść pełną wiedzę o moich intencjach i ich adresatach.
Drugi oczywisty wniosek wiąże się ze szkodami, które płot wyrządza lokalnej społeczności i efektywności dostępnej przestrzeni między blokami. Świetnym przykładem jest niedawno odwiedzony przeze mnie jeden z etapów osiedla Wilno na warszawskim Targówku. Został zbudowany na relatywnie wąskiej, prostokątnej działce, której dłuższy bok miał z pewnością ponad kilometr długości. Przemierzając osiedle, cały czas szedłem wzdłuż płotu. Po jego drugiej stronie wcale nie było ruchliwej drogi ani np. pola lub lasu, z którego pod domy mogłyby podchodzić dzikie zwierzęta. Za płotem były kolejne bloki. Szybko stało się jasne, że np. kolega dziecka mieszkającego w bloku obok (ale już za płotem), zamiast pokonać kilkanaście metrów dzielących odległości między wejściami do obu budynków, będzie musiał pokonać tych metrów co najmniej kilkaset. Czy rodzice zechcą puścić go samego?
Kolejna sprawa to przestrzeń – płot ją zawłaszczył. Gdyby go nie było, te kilka metrów zieleni z obu stron można by znacznie ciekawiej zagospodarować. Niestety, płot sprawił, że zamiast, dajmy na to, prawdziwego placu zabaw deweloper mógł postawić tylko jego marną namiastkę.
To, czego nie dostrzegłem podczas moich podróży po zamkniętych osiedlach, to korzyści z posiadania płotu.
Czytaj też: Osiedla z humanistycznym wymiarem
Grodzenia, które nie chcą runąć
Wydawać by się mogło, że temat jest zamknięty, a wniosek prosty – osiedla nie powinny być grodzone. To po prostu nie jest logiczne – zarówno z punktu widzenia wypełniania pokładanych w płotach funkcji, jak i pieniędzy. Wybudowanie ogrodzenia dużego osiedla mieszkaniowego to wydatek rzędu kilkuset tysięcy złotych. Czemu ktoś miałby takie pieniądze przeznaczać na bezużyteczny i szkodliwy płot, a nie np. na lepsze zagospodarowanie przestrzeni osiedla?
Jesteśmy już także po ogrodzeniowym boomie. Warto pamiętać, że około trzech czwartych nowo wybudowanych mieszkań warszawskich w 2004 r. znajdowało się w obrębie ogrodzonych osiedli. W 2008 r. było już ich ponad 200, a zgodnie z badaniami z 2005 aż 87 proc. mieszkańców stolicy marzyło o bezpiecznym życiu za ogrodzeniem.
W kolejnych latach sytuacja zaczęła się zmieniać. O ile w 2016 r. brak ogrodzeń zastępowanych przez systemy monitoringu wyróżniał tylko najlepsze inwestycje (a przez to najdroższe), o tyle w maju 2017 dziennikarze stołecznej „Gazety Wyborczej” Wojciech Karpieszuk i Michał Wojtczuk opublikowali artykuł o dość sugestywnym tytule „Deweloperzy w Warszawie zaczynają budować osiedla bez płotów”. Jeden z cytowanych przedstawicieli inwestorów deklarował wręcz, że „bezpieczeństwo można budować poprzez odpowiedni projekt budynku, który niekoniecznie będzie odizolowany od reszty świata”. Wśród sposobów na uzyskanie tego efektu wymieniano m.in. odpowiednio zaaranżowaną przestrzeń wspólną z zielenią, ławkami i małą architekturą, która sprzyja integracji mieszkańców.
„Nie kupiłabym mieszkania na otwartym osiedlu, (...) każdy menel będzie mógł wejść pod mój dom. W moim życiu napadnięto mnie już i obsesyjnie tego się boję” – mówiła w 2015 r. jedna z mieszkanek wybitnie zamkniętego osiedla Marina Mokotów. W tamtym czasie w mediach pełno było podobnych wypowiedzi.
W 2018 r. przeważały już opinie, wedle których otwarte osiedla są znacznie wygodniejsze i przyjaźniejsze. „Brak płotów to świetna sprawa” – opowiadał w listopadzie 2018 r. Bartoszowi Józefiakowi 26-letni Adam, mieszkaniec wrocławskiego osiedla Nowe Żerniki.
Gdy przeżywaliśmy boom grodzeniowy, polska socjologia i antropologia starały się dostarczyć odpowiedniego wyjaśnienia. Bohdan Jałowiecki sugerował, że wynikało to z chęci zademonstrowania swojego statusu poprzez odseparowanie się od członków innych grup społecznych. Maciej Gdula twierdził, że to efekt potrzeby kompensacji wymuszonego przez wielkopłytowe realia zrównania bogatych i biednych, wykształconych i niewykształconych. Mieszkańców osiedli grodzonych łączył strach i prestiż. Dziś te argumenty wydają się nieaktualne. Powszechność grodzenia osłabiła wyjątkowość wyposażonych w nie osiedli, a odsetek Polaków zgadzających się ze stwierdzeniem „Polska jest krajem, w którym żyje się bezpiecznie” wzrosła z 46 proc. w 2005 r. do 85 proc. w 2020.
Zmiana podejścia do osiedli grodzonych zbiegła się w czasie z wprowadzeniem narzędzi prawnych umożliwiających zakaz ich tworzenia. Być może dlatego, że problem przestał być istotny, tak niewiele samorządów zdecydowało się skorzystać z systemowego rozwiązania.
Dziś, w 2023 r., o płotach powinniśmy więc rozmawiać przede wszystkim w czasie przeszłym. Tymczasem mimo istnienia setek krytycznych tekstów, badań i materiałów nowe płoty stale powstają i wciąż nas dzielą.
Czytaj też: Dlaczego budujemy nasze miasta na skróty
Płotne absurdy
Najlepiej widoczne są skrajne przykłady pokazujące skutki grodzenia. W samych Katowicach w styczniu informowano o sklepie spożywczym, którego klientami na dobrą sprawę mogli być tylko mieszkańcy osiedla. Wszystkim innym dostęp blokowała brama i pilnujący jej strażnicy. Pięć lat temu do sieci trafiła wiadomość o warszawskiej wspólnocie mieszkaniowej, która po dziesięciu latach istnienia postanowiła odseparować się od innych i ogrodziła swój blok. Przy okazji uniemożliwiła wejście do kawiarni znajdującej się na parterze.
Informacje o pojawiających się nagle płotach przecinających utarte szlaki komunikacyjne czy wyglądających jak więzienne spacerniaki przesmykach otoczonych płotami osiedli trafiają do nas z zadziwiającą regularnością. I zawsze wywołują podobny efekt: zdziwienie, śmiech, poczucie absurdu.
Może właśnie dlatego – przez swoją absurdalność – sprawa grodzenia trafiła do katalogu zmian prawnych zapowiadanych przez Waldemara Budę, mających pomóc w walce z patodeweloperką. Zdaniem ministra rozwoju i technologii to potrzebne, bo „zdarzają się przypadki grodzenia budynków znajdujących się obok siebie, co znacznie wydłuża drogę osobom w nich zamieszkujących”. Dlatego Buda proponuje, by obligatoryjnie wprowadzić „przerwy pomiędzy terenami, które umożliwiają obejście osiedla w racjonalnym czasie”.
Czytaj też: Zabiorą nam auta? 15-minutowe miasto, czyli zamach na wolność
„Gorsze” i „lepsze” place zabaw
Na razie nie wiadomo, czy te „przerwy” będą też odnosiły się do wspólnot mieszkaniowych, które po latach użytkowania osiedla zdecydują się na ogrodzenie. Albo czy to będzie dobra odpowiedź na nowe wyzwanie – grodzenie prywatnych terenów zielonych przeznaczonych pierwotnie do publicznego użytkowania. Tak jak wspólnota mieszkaniowa z ul. Gandalfa w Warszawie, która zdecydowała zagrodzić ogólnodostępny park linearny. Bo mimo jego publicznej funkcji jest to własność prywatna. Mieszkańcy zmuszeni do utrzymywania tego terenu doszli do wniosku, że nie będą z własnej kieszeni fundować sąsiadom dobrze utrzymanej zieleni. Nie robią więc tego ani ze strachu, ani z potrzeby podkreślenia prestiżu. Chodzi po prostu o konkretne pieniądze – wspólnota z Gandalfa stoi na stanowisku, że skoro park ma być dla wszystkich, to niech wszyscy płacą. Dlatego chcą, aby teren i koszty jego utrzymania poniosły władze miasta lub dzielnicy. Po otrzymaniu odmowy zdecydowali o zamknięciu dostępu osobom trzecim.
Takie działanie – niezależnie od oceny – z pewnością zainspiruje kolejne wspólnoty, których członkowie wraz z mieszkaniami zakupili udziały w dużych terenach zielonych. Jeśli tylko zapisy miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego nie wykluczają grodzenia, niebawem może nas czekać szereg tego typu wyzwań. I jak wtedy będziemy tłumaczyć mieszkańcom „lepszego” osiedla, że z ich świetnego placu zabaw powinny móc korzystać również dzieciaki z tego „gorszego” osiedla po sąsiedzku? To nowy wymiar grodzenia – oparty na kalkulacji kosztów, czystej lub podszytej klasowością – z którym niebawem będziemy spotykać się częściej.
Czytaj też: Dlaczego patodeweloperka ma wzięcie