Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Podwójna rekrutacja do liceów: horror właśnie się zaczyna. PiS dojedzie nauczycieli

Wyniki rekrutacji do szkół średnich Wyniki rekrutacji do szkół średnich Piotr Hejke / Agencja Wyborcza.pl
Problem podwójnego rocznika narodził się osiem lat temu, ale PiS nie zrobił w międzyczasie nic, żeby temu zaradzić. Absolwenci podstawówek i ich rodzice mają duży problem. W samej Łodzi może zabraknąć dla uczniów ok. 1500 miejsc.

Nawet 150 tys. więcej absolwentów podstawówek – w skali kraju – bierze udział w rekrutacji do szkół średnich. Większość chce dostać się do liceów i techników, największym wzięciem cieszą się szkoły w dużych miastach. W Łodzi szacuje się, że może zabraknąć ok. 1500 miejsc. W naborze nie ma rejonizacji, więc z miejscowymi dziećmi konkurują osoby przyjezdne.

Władze samorządowe robią wszystko, aby jak najwięcej dzieci wepchnąć do szkół branżowych, rzekomo bardzo dobrych i dających atrakcyjny zawód bez konieczności studiowania. Jednak zainteresowanie branżówkami jest zbyt małe, aby rozwiązać problem. W szkołach zawodowych nie ma też kto uczyć, brakuje nie tylko wykwalifikowanej kadry, ale w ogóle jakichkolwiek nauczycieli, nawet niewykwalifikowanych.

Horror podwójnego rocznika

Problem podwójnego rocznika narodził się osiem lat temu, gdy PiS sprzeciwił się objęciu sześciolatków obowiązkiem szkolnym. Wiek dzieci rozpoczynających naukę stał się wtedy sprawą polityczną. W końcu decyzję pozostawiono rodzicom, w rezultacie do pierwszej klasy poszły i sześcio-, i siedmiolatki. W poprzednich latach szkoły podstawowe opuszczało ok. 350 tys. osób. W tym roku będzie to, jak podaje „Głos Nauczycielski”, ponad pół miliona absolwentów. De facto półtora rocznika chce trafić do szkół średnich. Niestety nie ma dla wszystkich miejsc, nie ma też nauczycieli dla tak dużej grupy uczniów. Było osiem lat, aby przygotować szkoły do tej sytuacji, ale nie zrobiono nic, więc teraz absolwenci podstawówek i ich rodzice mają duży problem.

Trudną sytuację pogarsza fatalny skutek reformy Anny Zalewskiej, przed którym rząd również w ogóle nie zabezpieczył oświaty. Otóż po zlikwidowaniu gimnazjów przez PiS i powołaniu ośmioletniej podstawówki w szkołach średnich spotkali się naraz absolwenci tych dwóch typów szkół. Było to cztery lata temu. Żeby zmieścić kandydatów z podwójnego naboru, licea i technika otwierały dla każdej grupy mniej klas niż zwykle, choć w sumie więcej. Na przykład trzy klasy pierwsze dla absolwentów gimnazjów i cztery dla absolwentów podstawówek, razem siedem zamiast pięciu.

Horror podwójnego rocznika dzieci przeżywały w 2019 r. Żeby przyjąć wszystkich kandydatów, licea i technika się przepełniły. To przepełnienie w szkołach maturalnych trwa, kolejne grupy kandydatów były niewiele mniejsze, dlatego obecnego rocznika – znacznie większego – nie ma gdzie wcisnąć. Dzieci powinny wybrać branżówki, byłoby to najlepsze wyjście dla władz, ale tam przecież nie ma nauczycieli. Poza tym panuje przekonanie, że w szkołach ponadpodstawowych, które nie przygotowują do egzaminu maturalnego, nauka jest fikcyjna. Rodzice chcą przed tym chronić swoje dzieci, dlatego traktują branżówki jak ostatnie zło.

W tym roku maturę zdawała ostatnia grupa podwójnego naboru z 2019 r., czyli pierwsi absolwenci czteroletniego liceum. Zostawili po sobie znacznie mniej miejsc w liceach, niż potrzebują obecni ósmoklasiści. Na przykład z mojej szkoły odeszły cztery klasy maturalne (130 osób), a chętnych do podjęcia nauki już jest 300 i stale ich przybywa. Nowemu rocznikowi, znacznie przecież większemu, zaoferowaliśmy również cztery klasy, choć żeby w pełni zaspokoić potrzeby, powinniśmy otworzyć nawet dwa razy więcej. Na taki wzrost żadne liceum nie jest przygotowane, chociaż część kadry, wystraszona demograficznymi prognozami ministra Czarnka, mówi, że cztery klasy to za mało. Nabory w kolejnych latach zapowiadają się bowiem na mniej obfite.

Czarnek postraszył niżem

Można by problem braku miejsc rozwiązać na wiele sposobów, choćby poprzez dialog rządu z samorządami, ustalenie potrzeb i warunków pomocy dla szkół, a przede wszystkim przez wypracowanie wspólnego stanowiska. Jednak rząd postawił na sprawdzone pisowskie metody. Nie zaoferował żadnej pomocy, tylko zaczął straszyć najsłabszy element układanki, czyli nauczycieli. PiS po prostu kazał im tę żabę połknąć. Czarnek ogłosił, iż za trzy–cztery lata podstawówki opuści tak mało absolwentów, że trzeba będzie zwolnić 100 tys. nauczycieli.

Wyjściem z tej sytuacji jest nabranie sobie dzieci na zapas. Jeśli normalnie co roku otwiera się w danym liceum pięć klas pierwszych, dobrym rozwiązaniem jest uruchomienie teraz nawet dziesięciu nowych zespołów. Jeżeli więc w najgorszym roku nie powstanie ani jedna klasa pierwsza, szkoła i tak przetrwa, gdyż wcześniej się przed tym zabezpieczyła. Tak rozumuje PiS: brać, póki jest co. Władze samorządowe zdają się popierać tę opcję.

Dobrą radę ministra niektórzy dyrektorzy potraktowali jak nakaz i tak właśnie postąpili. Postanowili otworzyć znacznie więcej oddziałów, a do każdej klasy pierwszej wepchnąć tylu uczniów, ile wlezie. Na pewno spodoba się to samorządom, gdyż rozwiąże problem naboru i zmniejszy koszty edukacji. W szkołach, gdzie kadra stawiała opór przed takim rozwiązaniem, dyrektorzy tłumaczyli, iż tylko tak przetrwamy, gdy do liceów przyjdzie niż, który w podstawówkach już jest widoczny. Przezorność nakazuje posłuchać ministra i podwoić nabór, a przy okazji przypodobać się władzy samorządowej, aby nas nie zlikwidowała w przyszłości.

Gdyby Czarnek cieszył się większym zaufaniem w środowisku nauczycieli, wszyscy by tak postąpili i nabrali uczniów aż po sam sufit. Jest jednak inaczej. Większość nauczycieli Czarnkowi nie ufa, w ogóle nie ufa żadnej władzy. Dziesięć klas pierwszych zamiast pięciu? Przecież to zniszczy dzieci i nauczycieli.

Nauczyciele: bez wynagrodzeń, z nadgodzinami

Przede wszystkim przydałaby się konkretna pomoc ze strony władz, a nie straszenie masowymi zwolnieniami. Takim konkretem mogłoby być choćby odchudzenie podstawy programowej dla roczników, które zmuszone będą uczyć się w przeładowanych klasach i szkołach. Przecież część zajęć trzeba będzie prowadzić poza salami lekcyjnymi, na korytarzach, w wyremontowanej szybko piwnicy, a nawet poza budynkiem, gdyż nauka w ścisku to fikcja. O dostosowaniu programów do warunków nauczania i możliwości uczniów jednak się nie mówi.

Czarnek natomiast zapowiedział wydanie rozporządzenia, które pozwoli dyrektorom szkół średnich na obciążanie nauczycieli nieograniczoną liczbą godzin ponadwymiarowych (obecnie obowiązuje limit półtora etatu – i to za zgodą pracownika). A zatem PiS ma świadomość, że problemem jest nie tylko brak miejsc, ale także brak kadry. Nie będzie miał kto uczyć owych dziesięciu klas zamiast pięciu, zatem – uważa Czarnek – trzeba w sposób nieograniczony obciążyć nadgodzinami nauczycieli. Niech tyrają w nieskończoność. Podwyżek wynagrodzeń nie będzie, zamiast tego będą nadgodziny.

Teoretycznie wszystko da się zrobić. Jeśli nauczyciele w tym roku pracują na półtora etatu, mogą przecież w kolejnym roku pracować na dwa. Więcej zarobią i będą zadowoleni. W praktyce sytuacja wygląda inaczej. Kadra jest stara, średnia wieku nauczycieli w szkołach średnich to ok. 50 lat. To jest wiek zawałowy, rośnie ryzyko udaru, innych chorób, a przede wszystkim wypalenia zawodowego. Poczucie dobrostanu w miejscu pracy jest u nauczycieli nieomal zerowe.

Wiek 50 plus to czas, kiedy człowiek powinien zwolnić z przyjmowaniem kolejnych obowiązków, raczej należy się pozbywać nadmiernego obciążenia, owych nadgodzin. Pracować z umiarem. Półtora etatu to jest wysiłek o pół etatu za duży, więc propozycja ministra, aby dorzucić kolejne pół, jest zwyczajnie głupia. Niehumanitarna wobec nauczycieli i nieludzka wobec dzieci, którymi będą zajmować się tak przeciążeni nauczyciele.

Dorośli nie mają czasu dla dzieci

Rozporządzenie PiS nie rozwiązuje problemu, lecz go potęguje. Bezpieczeństwo dzieci w szkołach, gdzie kadra pracuje dużo więcej niż na jeden etat, jest zagrożone. Jeśli do tego dodamy znacznie więcej klas w budynku, to tylko kwestia czasu, kiedy dojdzie do serii nieszczęść, bo przecież problem nie dotyczy jednego liceum, lecz większości w kraju.

Nauczyciele widzą to i w poczuciu bezsilności składają wypowiedzenia. Z Czarnkiem się bowiem nie dyskutuje, można tylko od niego uciec, odchodząc z pracy. Ci najbardziej wyczerpani informują, że skorzystają z prawa do rocznego urlopu na poratowanie zdrowia. Jedni się zwolnią, inni rozchorują i będą się leczyć. Po wakacjach, choć potrzeby w liceach się zwiększą, nauczycieli będzie mniej. Dwa etaty na pracownika mogą nie rozwiązać problemu.

Absolwenci podstawówek marzą, aby dostać się do wybranych liceów, a nie wiedzą, jak fatalna sytuacja ich tam czeka od 1 września. Przede wszystkim ścisk w klasach, tłumy na korytarzach. A poza tym brak nauczycieli i wielka frustracja tych, co zostali. Jak powiedział jeden z dyrektorów, „już teraz nie mam kim robić, a nie wiem, co będzie po wakacjach”. Znowu trzeba będzie prosić emerytów o pomoc.

Ten rok, gdy trzeba było pracować na półtora etatu, pokazał problemy, jakie z tego wynikają. Żeby sprostać obowiązkom, nauczyciele musieli zwolnić tempo. Aktywność i zaangażowanie spadły, co zauważyli rodzice. Na początku myśleli, że zaniedbywane jest tylko ich dziecko, więc ruszyli na rozmowę i skargę do dyrektora. Na miejscu zobaczyli tłum sfrustrowanych rodziców. Od pracowników szkoły usłyszeli, że to, czego oczekują, nie należy do obowiązków nauczyciela. Dzieci muszą pogodzić się z tym, że nauczyciel jest kolejnym dorosłym, który nie ma dla nich czasu.

1 września problemów przybędzie

W Łodzi rejestracja w systemie rekrutacji do szkół ponadpodstawowych zakończyła się już 23 maja (w innych częściach kraju można z tym zwlekać nawet do połowy czerwca). Ten pośpiech wynika z tego, iż władze nie wiedzą, ile naprawdę miejsc w liceach i technikach potrzebuje podwójny rocznik. Gdy już wiadomo, ilu absolwentów podstawówek decyduje się na szkoły maturalne, a nie branżowe, można ponaciskać dyrektorów, aby zgodzili się na bardziej pojemne klasy, a nawet dodatkowe zespoły. Jakoś trzeba przecież dzieci upchnąć. Kandydaci się zarejestrowali, władze miasta mają prawie dwa miesiące, aby ich jakoś rozlokować.

Niestety robi się to tak, że skutki będą dla miasta opłakane. W Łodzi absolwent podstawówki może wskazać dowolną liczbę szkół średnich, np. 1LO, a jak się nie uda, to 2LO, a jak nie, to 3LO itd. Może wskazać nawet wszystkie w mieście. Uczniowie odbierają to jako przywilej, który gwarantuje im, że gdzieś się dostaną, np. do ostatniej wskazanej placówki. W rzeczywistości to nie żaden przywilej, lecz prymitywna próba uniknięcia katastrofy kosztem uczniów.

System nie bierze bowiem pod uwagę miejsca zamieszkania ucznia, tylko rozrzuca kandydatów jak popadnie. Potem młodzież z Widzewa jeździ do szkół na Bałuty, a nastolatki z Bałut jeżdżą przez całe miasto uczyć się na Widzewie, bo taką szkołę wybrał dla nich system.

Zapytałem ósmoklasistę, czym się kierował, wskazując szkoły w arkuszu. Odpowiedział, że jedną wskazał, bo o niej marzy, drugą blisko domu, trzecią blisko pracy taty, czwartą obok pracy mamy, a piątą wprawdzie na drugim końcu miasta, ale do niej na pewno wystarczy mu punktów. Obawia się, że dostanie się tam, gdzie ma najdalej. Przez pierwsze lata rodzice będą musieli go wozić, a potem kupią mu samochód.

Podwójny rocznik w naborze do szkół ponadpodstawowych oznacza jeszcze większe korki w mieście, w którym już teraz nie da się normalnie jeździć ani własnym samochodem, ani komunikacją publiczną. Na razie Czarnek nie wpadł jeszcze na pomysł, aby relokować także nauczycieli. A przecież mógłby kazać nam pracować pół etatu na Bałutach, drugie pół na Widzewie, a trzecie na Polesiu. Reszta zaś godzin w szkole w Śródmieściu. Nie podoba się nauczycielom praca na dwa etaty w jednej placówce, to niech jeżdżą codziennie od szkoły do szkoły. Nie spodziewajmy się, że problemy podwójnego rocznika skończą się wraz z zamknięciem rekrutacji do szkół średnich. Raczej dopiero się wtedy zaczną.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną