Aborcja, czyli władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy. Mamy wielki problem z mentalnością
Minął już rok od rekordowych pod względem frekwencji wyborów i zmiany większości parlamentarnej. Właśnie upłynęły też już cztery lata od wyroku trybunału Julii Przyłębskiej w sprawie tzw. trzeciej przesłanki dopuszczalności usuwania ciąży. Decyzja z 20 października 2020 r. wywołała masowe protesty (w trakcie pandemii!), porównywalne ze zrywem kobiet z października 2016. Na fali tej mobilizacji zbudowany został ogromny ruch profrekwencyjny – w rezultacie do wyborów poszła bezprecedensowa liczba młodych ludzi, dla których kwestia aborcji była pierwszym realnym dowodem, że polityka ich dotyczy i powinna obchodzić.
Na Campus Polska 31 sierpnia zeszłego roku, kilka tygodni przed wyborami, Donald Tusk złożył obietnicę, „że temat wróci natychmiast po wygranych wyborach. PO wyjdzie z ustawą gwarantującą legalną aborcję do 12. tygodnia”. Rzeczywistość powyborcza okazała się zupełnie inna od wizji roztaczanych przez polityków w kampanii.
Aborcja: sygnał ostrzegawczy
Pierwszym sygnałem ostrzegawczym było wciągnięcie aborcji na listę priorytetów do załatwienia w ciągu pierwszych stu dni rządzenia (ma tam nr 9) – oczywiście definicja „załatwienia sprawy” zwykłego człowieka nieco się różni od politycznej, ale przecież wiadomo było, że co najmniej do końca kadencji radośnie konserwatywnego prezydenta Andrzeja Dudy zmiana przepisów raczej się nie dokona.
Poselski projekt ustawy o świadomym rodzicielstwie został więc złożony i trafił do prac w komisji nadzwyczajnej do rozpatrzenia projektów ustaw dotyczących prawa do przerywania ciąży (NPC) – wraz z projektem przywracającym stan prawny sprzed wyroku TK złożonym przez PSL (legislacyjnie trochę bez sensu, ponieważ decyzja TK nadal będzie się do tej samej ustawy stosować) i projektem Lewicy.