Ani kosa, ani kamień
Iga Świątek na zakręcie. W Paryżu broni tytułu, ale i siebie. Nie ma śladu po tamtej dziewczynie
Nie wygrała turnieju od niemal roku, a w rankingu WTA właśnie spadła na piąte miejsce. W tym sezonie ani razu nie awansowała do finału; najbliżej była pod koniec stycznia w wielkoszlemowym Australian Open, kiedy to w półfinale z późniejszą triumfatorką Madison Keys miała nawet piłkę meczową. Spodziewany wiosenny przełom, kiedy nastaje pora rywalizacji na ceglanej mączce, gdzie jeszcze niedawno Iga siała postrach, nie nastąpił. Gdy w poprzednich sezonach wygrywała seriami turnieje w Stuttgarcie, Rzymie i Madrycie, a przede wszystkim wielkoszlemowy Roland Garros, pisano o kobiecej wersji Rafaela Nadala i mianowano ją Królową Mączki. Teraz abdykacja wisi w powietrzu, a jeśli dojdzie do niej w Paryżu, historia się domknie.
Wszystkie ostatnie porażki Igi miały wspólny mianownik: były bezdyskusyjne, najczęściej w dwóch setach. Przybywa rywalek, którym pojedynki z niedawną liderką rankingu są niestraszne. Nauczyły się jej stylu, znalazły sposób na zneutralizowanie atutów, Świątek zaś wydaje się tym całkowicie zbita z tropu, a alternatywnych pomysłów na grę nie ma. Gdy jej nie idzie, gaśnie. Przegrywała z rywalkami znacznie niżej notowanymi (Filipinką Alexandrą Ealą), mającymi już najlepsze lata za sobą (Amerykanką Danielle Collins), ze wschodzącą gwiazdą (Rosjanką Mirrą Andriejewą, dwukrotnie) oraz ze swoją nemezis, Łotyszką Jeleną Ostapenko, zawodniczką chimeryczną i opierającą swoją grę na prostej sile, z którą po dwóch niedawnych przegranych Iga ma wstydliwy bilans 0–6. Zresztą losowanie w Paryżu nie było dla Świątek najlepsze; Ostapenko znów może stanąć na drodze obrończyni tytułu już w pierwszym tygodniu turnieju.
Końcowy wynik meczu, również w tenisie, zawsze jest próbą sił: wygrywa się własnymi umiejętnościami, ale też niemocą, frustracją oraz paraliżem przeciwnika.