Na zaostrzone sankcje, wprowadzone najpierw przez USA, a następnie przez UE, Władimir Putin odpowiedział w sposób nieodbiegający od kremlowskich zwyczajów, czyli wprowadzając embargo na import żywności z krajów, które wcześniej obłożyły Rosję sankcjami. Wpisuje się ono w zasadę: „w odpowiedzi na atak wroga zbombardujemy nasze miasta”. Bo co do tego, że koszty embarga będą dla Rosji większe niż dla tych, którzy zostali nimi obłożeni, chyba nikt nie ma wątpliwości.
Nikt z wyjątkiem rosyjskich mediów, które informują np. o „katastrofie narodowych gospodarek” Litwy, Łotwy, Finlandii czy Polski, pozbawionych dostępu do rosyjskiego rynku z powodu „politycznej gry narzuconej Europie przez Amerykę”. Polacy w panice próbują wyprzedawać za bezcen swoje owoce i sami zjeść to, co wyprodukowali. Według innych przekazów Polska nie jest już ofiarą amerykańskich zamysłów, ale słusznie jej się dostało za wspieranie „junty” na Ukrainie. Jabłek znad Wisły, smakujących jak papier i drewno, nie chcą zaś jeść nawet krowy.
Ruskije nie sdajutsa
Wśród zwykłych Rosjan antysankcje – jak nazywa się tam embargo Putina – wywołują głównie zachwyt. „Dzisiaj po raz pierwszy od wielu lat zerwałam jabłko z drzewa na mojej działce” – z rozmarzeniem pisze użytkowniczka Facebooka. Tłumaczy, że polskich owoców więcej jeść nie będzie, a żadne embarga jej niestraszne, bo dobrze wie, co to jest życie za 5 tys. rubli (ok. 430 zł) miesięcznie i sama może się zaopatrzyć w ziemniaki.