Odłóżmy na chwilę zrozumiałe emocje związane z kryzysem na Ukrainie, odstawmy dziejową sprawiedliwość, prawo międzynarodowe i sympatię dla Ukraińców, którzy tak jak my 25 lat temu marzą o niezależności. Postawmy się w sytuacji Kremla. Według jego gospodarzy w 1990 r. Zachód obiecał Michaiłowi Gorbaczowowi, że w zamian za zgodę na zjednoczenie Niemiec nie będzie ekspansji NATO na wschód. Dziewięć lat później Zachód tę obietnicę złamał (ku naszej uciesze). W kwietniu 2008 r. Sojusz ogłosił, że Ukraina i Gruzja są na drodze do członkostwa. Tu już Rosja zareagowała i cztery miesiące później sprowokowała wojnę, po której Gruzini mogli zapomnieć o NATO. W listopadzie 2013 r. na Kremlu z przerażeniem słuchali, jak amerykański ambasador w Kijowie piał z zachwytu nad epokowymi wydarzeniami na Majdanie i rozpościerał świetlaną przyszłość Ukrainy w zachodnich strukturach.
Cóż, Rosja ma obsesję: nie pozwala zachodnim strukturom podejść zbyt blisko. W skrajnych przypadkach, jak w Gruzji czy na Ukrainie, Kreml skłonny jest nawet użyć siły, bo uważa NATO za bezpośrednie zagrożenie dla swojego bezpieczeństwa. Powodowani powyższą zimnowojenną logiką Rosjanie nie pozostawią Ukrainy w spokoju. Choć przecież NATO to żaden agresor, jak pokazał ostatni szczyt, miałoby kłopot nawet ze skuteczną samoobroną. Z perspektywy Kremla niezależna Ukraina jest zagrożeniem geopolitycznym dla Rosji, więc koszty ponoszenia sankcji czy międzynarodowej izolacji nie grają tu roli. Świadczy o tym wprowadzenie do Donbasu regularnych rosyjskich jednostek.
Może Zachód powinien się więc zdecydować: albo dozbrajamy Ukraińców, a nawet wysyłamy tam własne jednostki i siłą wyrzucamy Rosjan z Ukrainy (ale na to wyraźnie nie ma chętnych, może poza polską prawicą).