Sypiając z wrogiem
Jak umocowana jest opozycja w starych europejskich demokracjach
Gdy już opadną wyborcze emocje, gdy już wiadomo, kto jest zwycięzcą, a kto przegranym, trzeba zacząć jakoś ze sobą żyć. Taki powyborczy układ jest charakterystyczny dla zachodnich demokracji liberalnych: przegrani, czyli opozycja, nie mają powodu do histerii, bo wiedzą, że po następnych wyborach mogą odzyskać władzę. Zwycięzcy też o tym wiedzą, więc studzą wolę odwetu, bo w przyszłości sami mogą stać się jego ofiarami.
Ten szacunek jest w wielu przypadkach wymuszony prawem. Chociażby w regulacjach konstytucyjnych, które nakładają obowiązek podejmowania ważnych dla kraju decyzji kwalifikowaną większością (dwie trzecie, trzy piąte itd.) albo wręcz jednomyślnie, czyli z poszanowaniem zdania opozycji. Tyle że w prawie można zapisać wszystko. Dlatego to, co różni zachodnie demokracje od systemów parademokratycznych, to nie sama litera prawa, lecz kultura – wszystko to, co nie wymaga zapisywania, bo jest wyrazem szacunku właśnie. Nie tylko dla opozycji, ale też dla ludzi, którzy na nią zagłosowali. W końcu oni również są obywatelami.
Tę kulturę polityczną najlepiej widać w zachodnich parlamentach, gdzie rządząca większość często dokonuje dobrowolnego samoograniczenia nie tylko po to, aby legislatura sprawniej działała przy udziale opozycji, ale również dla własnego dobra – aby nie popaść w triumfalizm. Stąd na przykład pomysł, aby obrady – jako wiceszefowie izby – prowadzili politycy opozycji. Stąd niepisana zasada, że opozycja dostaje kontrolę nad kilkoma ważnymi komisjami parlamentarnymi. W ten sposób rządzący pokazują obywatelom: kontrolujcie nas, jesteśmy czyści.
Te niepisane standardy to często pierwsza ofiara kryzysu demokracji liberalnej. Chociaż oliwią system polityczny, dla partykularnych i krótkowzrocznych interesów można je zabić jednym głosowaniem i zatruć atmosferę polityczną na kolejne kadencje.