Los kilku XVII-wiecznych obrazów mógł zaważyć na wyniku holenderskiego referendum z 6 kwietnia. 11 lat temu straciło je Muzeum Zachodniej Fryzji w Hoorn. Nie chodzi o żadne arcydzieła, ale malowidła stały się sławne, gdy padły łupem najbardziej bodaj zuchwałej kradzieży w historii współczesnej Holandii. 24 obrazy zniknęły na 10 lat. Dopiero w ubiegłym roku odnalazły się w Donbasie, w opuszczonej willi prorosyjskiego oligarchy, który uciekł przed frontem. Odkryli je żołnierze jednego z ochotniczych oddziałów ukraińskich. Szybko skontaktowali się z holenderską ambasadą w Kijowie i zażądali znaleźnego w wysokości 55 mln euro, choć wartość obrazów nie przekracza w sumie 10 mln.
Perypetie negocjacyjne w sprawie obrazów śledziła cała Holandia. Stały się tematem programów satyrycznych, a dla wielu Holendrów mniej zainteresowanych światem – pierwszym skojarzeniem z hasłem „Ukraina”. – Oni w większości są przeciwko podpisywaniu z Ukraińcami jakichkolwiek umów, a tym bardziej przeciw poddanej właśnie pod referendum umowie stowarzyszeniowej między Unią Europejską i Ukrainą – twierdzi Ewald Engelen, socjolog z Uniwersytetu Amsterdamskiego.
Ukraińcy mieli pecha
Zresztą obrazy to nie był jedyny argument przeciwników tej umowy. Tłumaczyli dość skutecznie, że to pierwszy krok na drodze do członkostwa Ukrainy w UE, co skończy się masową migracją Ukraińców do Holandii. Z kolei obrońcy zwierząt argumentowali, że hodowle kurczaków w Ukrainie nie spełniają żadnych unijnych standardów. I w końcu wybrzmiewał koronny argument: po co jeszcze bardziej drażnić Władimira Putina, przeciągając Ukrainę dalej na Zachód?
Wszystko to czysta demagogia bez związku z materią poddaną pod referendum. Rzeczona umowa stowarzyszeniowa słowem nie wspomina o perspektywie członkostwa Ukrainy w Unii.