Nikt nie policzył, ilu dokładnie mieszka w USA nielegalnych imigrantów. Mówi się o 11–12 mln, ale to szacunkowe dane; może jest ich więcej. To ci, którzy przeniknęli przez granice niezauważeni i żyją w nowym kraju bez prawa pobytu ani pracy, oraz ci, którzy wjechali z wizami w paszporcie, ale przedłużyli pobyt poza okres ich ważności. Przeważająca większość to przybysze z Ameryki Łacińskiej, z czego ponad połowa z Meksyku. Mimo swego statusu wielu niemal normalnie funkcjonuje w Ameryce od lat. Jak to robią?
Kiedy decydują się na emigrację, wiedzą, że czeka ich droga przez mękę, życie na pograniczu prawa albo poza nim, ale sądzą, że będzie to i tak lepsze życie niż w ich ojczystym kraju. A jeśli się poszczęści, czeka ich w końcu spełnienie amerykańskiego marzenia. Wyruszają więc na północ z Gwatemali, Hondurasu, Salwadoru, autobusami albo pociągami, na dachach wagonów. Po drodze wielu pada ofiarą gangów, które mogą ich obrabować i zabić. W Meksyku dołączają do miejscowych, którzy też ciągną nad północną granicę. Coyotes, zawodowi szmuglerzy, pobierają od nich 2–4 tys. dol. za przeprowadzenie na drugą stronę, żądając często dodatkowych przysług, od kobiet – seksualnych. Po przejściu granicy w Arizonie czy Nowym Meksyku czeka ich marsz przez pustynię, gdzie trzeba uważać na Border Patrol i grzechotniki.
Niektórzy wcześniej próbowali przyjechać do USA legalnie, ale aby dostać wizę, trzeba spełnić wiele warunków – wykazać się dochodami, wykształceniem albo udowodnić, że chodzi o połączenie z rodziną. Większość kandydatów na przyjazd nie spełnia tych kryteriów, dlatego ryzykują przejście przez zieloną granicę. Czasem się nie udaje, wypatrzą ich reflektory straży granicznej, która osadzi ich w areszcie, skąd zostaną odesłani do domu.