Japończyk, zanim cokolwiek wyrzuci, musi się porządnie zastanowić. Szczególnie jeśli mieszka w Tokio, które od dekady agresywnie wdraża politykę recyklingu pod hasłem „zero odpadów”. Czystość tej metropolii jest już legendarna, ale ambicje sięgają wyżej. Japońska stolica dąży do tego, by w żaden – stały, płynny czy gazowy – sposób nie zanieczyszczać środowiska. Dlatego każdy z jej mieszkańców otrzymał książeczkę, w której wyjaśniono, jak postępować z 518 przedmiotami, które trafiają do koszy. Są wśród nich np.: szminka i elementy jej opakowania, różne typy pudełek, garnki i pokrywki podzielone według rozmiarów, a nawet skarpetki, których dalszy los różni się w zależności od tego, czy są uprane czy przetarte.
Dzięki odpowiedniej segregacji Japończycy w ciągu trzech dekad, między rokiem 1973 a 2003, zmniejszyli zużycie energii o 40 proc. W ich fabrykach produkuje się przedmioty, wykorzystując o połowę mniej energii niż potrzeba do powstania tych samych rzeczy w Europie. W tym czasie Wielka Brytania podwoiła zużycie energii, a USA je potroiły. Podobnie jest ze wskaźnikami emisji CO2 – w cesarstwie spada, na Zachodzie rośnie.
Stolica Japonii wcale nie jest liderem w segregowaniu. Prześciga ją miasteczko Kamikatsu, w którym wyrzucenie śmieci zajmuje aż kwadrans, ponieważ w lokalnych stacjach selekcji odpadów (nie ma już zwykłych śmietników) znajdują się 44 różne pojemniki. Kamikatsu zamierza w 2020 r. być „zeroodpadowe” i jest blisko celu. Już teraz recyklingowi poddaje 80 proc. nieczystości (globalna średnia to 1 proc.). Ludzie otrzymują m.in. bezpłatne pojemniki do kompostowania żywności. Muszą czytać etykiety produktów i robią to – także dlatego, że za błędne segregowanie naliczane są kary.
Śledzeniem złego segregowania zajmują się patrole ekologiczne w Jokohamie. Tropią tych, którzy porzucają prywatne śmieci w parkach, publicznych kontenerach lub byle jak segregują odpadki. Są grzywny i eksmisje dokonywane przez wspólnoty nieżyczące sobie lokatorów brudasów.
Rekordziści
W Japonii segregowanie odpadów to już kwestia dobrego tonu i edukacji obywatelskiej. Na świecie – sprawa dużej wagi ekonomicznej. Bo śmieci śmieciom nierówne. Te czyste i podzielone na kategorie można poddać recyklingowi lub sprzedać. Pomieszane stanowią obciążenie finansowe i logistyczno-ekologiczny kłopot. Przede wszystkim w miastach, które są nie tylko największymi winowajcami zanieczyszczenia, ale i jego pierwszymi ofiarami.
Im bogatsze miasto, tym większa produkcja śmieci, w każdej postaci. Od tych stałych, przez gnijące resztki jedzenia, ścieki, zatrute powietrze, odpady elektroniczne, medyczne, chemiczne i nuklearne, aż po zanieczyszczenie hałasem. Globalnym zwycięzcą niechlubnego rankingu państw produkujących najwięcej odpadków na mieszkańca jest dziewicza Nowa Zelandia. Każdy jej rezydent co dzień tworzy aż 3,8 kg śmieci (Polak – 0,8 kg). Wśród miast, według różnych zestawień, w roli lidera powraca Nowy Jork, choć zbliżone wyniki mają Bombaj, miasto Meksyk czy Lagos, które muszą co dzień radzić sobie z nowym ładunkiem 11–13 tys. ton śmieci.
Z Nowego Jorku odpady wypływają na barkach, wyjeżdżają pociągami i śmieciarkami nawet do innych stanów, a stamtąd na inne kontynenty (trasy można śledzić na stronie www.waste.exposed). NYC postępuje ze śmieciami zadziwiająco staromodnie i nieopłacalnie – aż 80 proc. ląduje na wysypiskach. To roczny koszt 3,2 mld dol. Dla kontrastu – Singapur poddaje recyklingowi aż 60 proc. śmieci (a jako ultrabogaty port globalny ma ich sporo), na wysypiska wywozi ledwie 2 proc., 38 proc. zaś spala, pokrywając tak kilka procent zapotrzebowania na energię.
Całe Stany w liczbach absolutnych wytwarzają najwięcej, bo aż 625 tys. ton odpadów na dobę. Walnie przykładają się do tego miasta takie jak: Houston, Cleveland, Atlanta, Tampa czy pustynne Phoenix, a w szczególności ich zamożne przedmieścia. Trudno oszacować, jak w rankingu uplasowałyby się miasta chińskie, bo kraj ten nie udostępnia adekwatnych danych. Ale wiadomo, że problem ze śmieciami mają Pekin, Kanton i Szenzen, które nie wdrożyły recyklingu.
W przeciwieństwie do sąsiedniego, wysoce zurbanizowanego Tajwanu, który zredukował nieczystości o połowę, chińskie miasta przede wszystkim palą odpady, co jest według krytyków jedynie zmianą postaci tego samego problemu – toksyczne pyły i popioły trafiają do atmosfery i gleb. W bezprecedensowym ruchu 14-milionowy Kanton nałożył kary na tych, którzy produkują więcej niż 1 kg śmieci dziennie, a mieszkańcy dostali darmowe torby niepozwalające upchnąć w nich więcej odpadków.
Importerzy
Chiny mają coraz więcej śmieci, bogacą się, a do tego są największym importerem odpadów. Płyną tam lub lecą przede wszystkim z Europy i USA, dla których najtańszym sposobem pozbycia się problemu jest jego sprzedaż. Wartość międzynarodowego rynku handlu odpadami szacuje się już na 450 mld dol. rocznie, przy czym obliczyć ją trudno, bo duża część przesyłek (ONZ uważa, że nawet 90 proc.) jest nielegalna.
Europa w 1989 r. przyjęła w Bazylei konwencję, a później inne regulacje, które nakładają na państwa obowiązek dbania o jawne i ekologiczne postępowanie ze śmieciami. Stary Kontynent zakazał też handlu niebezpiecznymi odpadami, m.in. wywożenia ich do państw spoza OECD. Chodzi o ładunki toksyczne, medyczne i elektroniczne, których przybywa. Ale te śmieci mimo to podróżują, zwykle opieczętowane jako „dary charytatywne” lub „materiały second-hand”.
Tak wokół Akry w Ghanie lądują góry monitorów, telewizorów, klawiatur, kabli i dysków komputerowych, które są następnie ręcznie rozbierane i palone, by odzyskać z nich miedź i inne metale. Wydzielają się ołów i rtęć – według Greenpeace powoduje to zatrucie gleb, wód i organizmów na pokolenia. Ładunki powinny być kontrolowane jeszcze w portach europejskich, ale bez przeszkód trafiają do miast Afryki Zachodniej, Indii, Pakistanu, Bangladeszu i Chin.
Symbolem takich nowych miast śmietnisk stało się chińskie Guiyu, wokół którego stężenie ołowiu przekracza normy WHO aż 2,5 tys. razy. Tam, podobnie jak na e-wysypiskach w Indiach, pracują dzieci. Elektroniczne śmieci namnażają się w związku z wielkomiejskim i wysoce technologicznym stylem życia. Co roku produkujemy ich już 40 mld ton.
Handel nieczystościami kwitnie też między metropoliami europejskimi. Ciekawym przypadkiem są miasta niemieckie należące do największych eksporterów, ale też importerów odpadów. Przyjmują te, na których da się zarobić. Tu prymusem jest jednak Oslo, które skupuje odpady spełniające normy segregacji. Na przykład z Wielkiej Brytanii, USA, Szwecji czy Irlandii, a konsekwentnie odrzuca pomieszane nieczystości włoskie. Pogrupowane śmieci przyjeżdżają w kolorowych torbach, potem są dzielone przez maszyny rozpoznające barwy. Norwegowie mają ekologiczne spalarnie, dzięki którym aż 40 proc. energii cieplnej ogrzewającej mieszkańców stolicy w zimie bierze się właśnie ze śmieci, nawet tych trujących, fabrycznych.
Podobny trend widoczny jest w całej Skandynawii, która produkuje „tylko” 150 mln ton śmieci, a jej spalarnie chciałyby przetwarzać 700 mln ton. Cieplarniany biznes ma przeciwników podkreślających, że promuje on niewłaściwy cel – zamiast lepiej spożytkowywać śmieci, powinniśmy dążyć do zmniejszania ich ilości. Postrzeganie nieczystości jako towaru podtrzymuje, a może pogorszyć istotę problemu. Ale szybkie sposoby zbywania odpadów wydają się nieuniknione, dla niektórych są szalenie opłacalne.
Zeroodpadkowi
Aby zredukować produkcję śmieci, potrzeba czegoś więcej niż inny model biznesowy – potrzebny jest nowy styl życia. W Kopenhadze do supermarketów przychodzi się z pustymi butelkami i wpycha je w otwory żarłocznych maszyn, a potem czeka chwilę, przy dźwięku miażdżenia i tłuczenia, na zapłatę. Poważni zbieracze otrzymują kwoty pozwalające wykonać obfite zakupy spożywcze. W Berlinie miejska etykieta wymaga odstawienia pustej butelki obok pojemnika, tak by fani recyklingu mogli ją oddać do przetworzenia.
Zwykłe śmiecenie jest nie do przyjęcia, a to świadome zyskuje walor etyczny. Pokolenie milenialsów wytwarza własne modele zachowań, blogi tak popularne, jak Going Zero Waste, Trash Is For Tossers czy Litterless, oferują mnóstwo porad, jak nie śmiecić wcale lub robić z odpadów użytek. Autorka tego pierwszego sfotografowała się z niewielkim słoiczkiem, w którym bez trudu upchnęła wszystkie nieczystości, jakie wyprodukowała w ciągu całego roku. Inni blogerzy promują np. zakupy w sieciach odpowiedzialnie zarządzających swoimi odpadami. Dla młodych podarte spodnie przestają być szmatą, są zestawem surowców, złożonym z suwaka, guzika, skórzanych lamówek, nitów i tkaniny, który należy rozebrać na części pierwsze i zwrócić światu.
Ważną częścią tych postaw jest oczekiwanie, że firmy, w tym globalne marki, wezmą odpowiedzialność za własne odpady, zamiast przerzucać konsekwencje na państwa, miasta i ludzi. W 2013 r. Puma zaczęła produkcję butów z materiałów łatwo się rozkładających, teraz Adidas wprowadził obuwie z plastiku wyłowionego z mórz i oceanów. Sieci odzieżowe przyjmują czasem zużyte ubrania lub opakowania po kosmetykach własnych marek, w zamian oferując zniżki. To na razie skuteczny marketing, ale wskazuje na trend, który będzie się umacniał nie tylko w modzie.
Także w sferze żywności. Mediolan ma program RECUP, który redystrybuuje jedzenie. Co się nie sprzeda na targu, jedzie do potrzebujących lub sprzedawane jest po niższej cenie. Z odpadków gotują najsłynniejsi kucharze świata, jak Massimo Botura, a Jamie Oliver promuje kupowanie brzydkich owoców i warzyw. W Mediolanie burmistrzowie 130 miast podpisali pakt, spotykają się co roku i wymieniają dobrymi praktykami dotyczącymi niemarnowania jedzenia. W samej Europie co roku na śmietnikach ląduje 88 mln ton, choć 16 mln osób wymaga tu pomocy żywnościowej.
Młodzi i zaradni korzystają z ułatwiających recykling aplikacji. W Mediolanie MyFoody powiadamia, gdzie kupić tanio jedzenie z krótką datą przydatności do spożycia. W Turynie Last Minute Sotto Casa promuje przeceny tuż przed zamknięciem sklepu, a w San Francisco Super Seconds ułatwia sklepom skupowanie szybko psujących się produktów od rolników. W modzie jest też kompostowanie – w próżniowych, bezzapachowych pojemnikach. Życie w stylu zeroodpadowym to kolejny, po weganizmie i minimalizmie, element etyki miejskiej XXI w.
Nowicjusze
Przyszłość może być więc czysta i jednocześnie opłacalna. Jeśli takowa nadejdzie, to za sprawą świadomych i odpowiedzialnych obywateli miast. Na razie jednak drogę ku niej przesłania góra śmieci. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w Indiach, gdzie właśnie kończy się sezon rolniczy, a zaczyna grzewczy i świąteczny. Na wsiach palone są odpady z pól, setki milionów ubogich ludzi ogrzewają się śmieciowymi paleniskami w slumsach i na ulicach. Strzelają fajerwerki, jak podczas niedawnego święta Diwali.
Hindusi wydają na sztuczne ognie 450 mln dol. rocznie, a potem ślepną i duszą się w dymie i smogu. Delhi od początku listopada pogrążone jest w mroku – zanieczyszczenie powietrza 30-krotnie przekroczyło normy WHO, widoczność spadła do kilku metrów. Na kilka dni zamknięto szkoły i część urzędów, wykupiono setki tysięcy masek ochronnych. Już blisko 5 mln dzieci ma problemy z oddychaniem, a lekarze mogą zalecić tylko… wyprowadzkę ze stolicy.
Ale dokąd? Do krzemowego Bangalore, gdzie koncerny technologiczne zostawiają ogrom toksycznych odpadów? Czy może do Bombaju (Mumbaju), gdzie odpady leżą na dwóch przeładowanych wysypiskach, których zamknięcie ma nastąpić w czerwcu, choć wiadomo, że do tego nie dojdzie, bo innej strategii radzenia sobie z odpadami nie ma? Są tylko szczątkowe pomysły spięte przez premiera efektownym hasłem „Czyste Indie”.
Mieszkańcy Dharavi, potężnego bombajskiego slumsu, stanowią największą nieformalną a profesjonalną armię czyścicieli miasta. Zbierają śmieci porzucone na ulicach i w kanałach, segregują, sprzedają i recyklingują w swych warsztatach. W ich dzielnicy ma teraz powstać pierwsza stacja uzdatniania mokrych odpadów zmieniająca je w energię. Przed dwoma laty na ulicach 22-mln miasta zadebiutowały rządowe śmieciarki, sprzątacze otrzymali uniformy, a oddziały rowerowe zbierają segregowane nieczystości w uliczkach slumsów. Ochotnicy czyszczą plaże z wyrzucanych przez wodę torebek i butelek.
Ale problem powraca. Jest olbrzymi i przyziemny, wystarczy pomyśleć, że ponad pół miliarda Hindusów nie ma toalet i musi defekować na wolnym powietrzu, zaś rury kanalizacyjne Bombaju kończą się zwykle w polach, rzekach i w morzu.
W kraju, w którym nieczystość ma wymiar rytualny, a opróżnianiem toalet i kanałów wciąż zajmują się potomkowie niedotykalnych, trudno tworzyć nowoczesne postawy. Bez nich Bombaj z każdym dniem oddala się od lśniącego Tokio.