Monachium: Trump uspokaja i zapewnia o przyjaźni, ale w drugiej ręce trzyma kij
W myśl doktryny Theodore’a Roosevelta Amerykanie mówili do sojuszników łagodnie, ale w ręce trzymali pałkę, która albo naprawi NATO, albo przyczyni się do jego rozbicia. Sojusz staje przed wyzwaniem trudniejszym niż zewnętrzne zagrożenie.
Burza oklasków i westchnienie ulgi przetoczyło się przez audytorium w hotelu „Bayerischer Hof”, kiedy wiceprezydent Mike Pence zapewniał w imieniu Donalda Trumpa, że Stany Zjednoczone niezachwianie stały, stoją i będą stać za NATO i że Europa nie ma żadnego sojusznika nad Amerykę.
To były słowa oczekiwane w Monachium, ale dopiero gdy padły z ust wysłannika 45. prezydenta USA, zwolennicy transatlantyckiej jedności poczuli się pewniej. Pence uspokajał Europejczyków, że USA pod rządami Trumpa nie odwrócą się plecami, a w chwili zagrożenia nie zawahają się znowu przysłać do Europy swoich najodważniejszych synów i najlepszą broń.
Za tą uspokajającą retoryką kryje się jednak nieskrywana w kuluarach monachijskiej konferencji obawa, że Europa i europejska część NATO widzą świat na tyle inaczej niż główny lokator Białego Domu, że wcześniej czy później pójdą swoimi drogami.
Europa ma zwiększyć wydatki na obronność
Po pierwsze, kwestia wydatków obronnych. Choć już nie w formie ultimatum, Mike Pence wyraził się jasno: prezydent USA oczekuje od Europejczyków dotrzymania własnych zobowiązań i przeznaczania na obronność minimum 2 proc. PKB. I to teraz, bo jego zdaniem właśnie nadszedł czas, żeby robić więcej.
Istotnie, kraje Sojuszu na szczycie w Walii w 2014 r. zobowiązały się do stopniowego podnoszenia wydatków obronnych.