Świat

Monachium: Trump uspokaja i zapewnia o przyjaźni, ale w drugiej ręce trzyma kij

Przedstawiciele Trumpa zapewniali, o trwałym sojuszu między USA i Europą, ale w ręce trzymali kij. Przedstawiciele Trumpa zapewniali, o trwałym sojuszu między USA i Europą, ale w ręce trzymali kij. Gage Skidmore / Flickr CC by 2.0
Monachium było pierwszym tej skali i tej rangi spotkaniem wysłanników administracji Trumpa z europejskimi sojusznikami. Co po nim zostanie?

W myśl doktryny Theodore’a Roosevelta Amerykanie mówili do sojuszników łagodnie, ale w ręce trzymali pałkę, która albo naprawi NATO, albo przyczyni się do jego rozbicia. Sojusz staje przed wyzwaniem trudniejszym niż zewnętrzne zagrożenie.

Burza oklasków i westchnienie ulgi przetoczyło się przez audytorium w hotelu „Bayerischer Hof”, kiedy wiceprezydent Mike Pence zapewniał w imieniu Donalda Trumpa, że Stany Zjednoczone niezachwianie stały, stoją i będą stać za NATO i że Europa nie ma żadnego sojusznika nad Amerykę.

To były słowa oczekiwane w Monachium, ale dopiero gdy padły z ust wysłannika 45. prezydenta USA, zwolennicy transatlantyckiej jedności poczuli się pewniej. Pence uspokajał Europejczyków, że USA pod rządami Trumpa nie odwrócą się plecami, a w chwili zagrożenia nie zawahają się znowu przysłać do Europy swoich najodważniejszych synów i najlepszą broń.

Za tą uspokajającą retoryką kryje się jednak nieskrywana w kuluarach monachijskiej konferencji obawa, że Europa i europejska część NATO widzą świat na tyle inaczej niż główny lokator Białego Domu, że wcześniej czy później pójdą swoimi drogami.

Europa ma zwiększyć wydatki na obronność

Po pierwsze, kwestia wydatków obronnych. Choć już nie w formie ultimatum, Mike Pence wyraził się jasno: prezydent USA oczekuje od Europejczyków dotrzymania własnych zobowiązań i przeznaczania na obronność minimum 2 proc. PKB. I to teraz, bo jego zdaniem właśnie nadszedł czas, żeby robić więcej.

Istotnie, kraje Sojuszu na szczycie w Walii w 2014 r. zobowiązały się do stopniowego podnoszenia wydatków obronnych. Celem jest 2 proc. PKB, ale na jego realizację NATO dało sobie aż dekadę. Prezydent Trump nie chce czekać do 2024 r. i domaga się zmian natychmiast. Angela Merkel odpowiadała, że Niemcy zwiększyły budżet obronny w zeszłym roku o 8 proc., bo więcej nie byłyby w stanie sensownie skonsumować (Niemcy wydają prawie 40 mld dol., co daje 1,2 proc. PKB). Nikt zapewne nie odważy się kwestionować słuszności natowskiego celu, ale z jego szybką realizacją nie tylko w Niemczech będą kłopoty.

Dlatego generał Mattis jako szef Pentagonu proponuje przyjęcie na szczycie w maju nowego harmonogramu z kolejnymi szczeblami, które można by weryfikować.

Jak powiedział wysoki rangą przedstawiciel MON: – Wytyczne z Walii zostaną „opakowane” na nowo, a Trump obwieści światu zwycięstwo. A mówiąc to, puchł z dumy, że Polska jest w tej dziedzinie wśród liderów i krytyki nie musi się bać. Za to gorzej, jak słychać było na korytarzach, może być z Niemcami i Włochami.

Jak jest potencjał obronny Europy?

Ale pieniądze to nie wszystko, o czym również mówiła kanclerz Angela Merkel. Ona, podobnie jak kilku innych polityków europejskich, do wydatków na rzecz bezpieczeństwa zalicza nie tylko zbrojenia i utrzymanie armii, ale np. pomoc rozwojową. Ta kontrowersyjna koncepcja promowana jest w Brukseli na poziomie komisji europejskiej.

Ale dla Amerykanów, w tym nowego sekretarza obrony, oznaczałaby jeszcze głębsze rozmycie budżetów obronnych.

Sfinansowanie szkoły w Afganistanie byłoby bowiem (w tabelkach) równe z zakupem czołgu. Generał Mattis chce zaś podniesienia poziomu gotowości sił NATO. W niepewnych czasach, gdy użycie siły w Europie albo konieczność wsparcia Ameryki na Bliskim Wschodzie są na nowo realne, liczy się przede wszystkim dostępność odpowiednio wyszkolonych i wyposażonych wojsk, najlepiej w wysokiej gotowości do działania. To zaś jest wyjątkowo kosztowne i mniej atrakcyjne politycznie niż np. wsparcie sierot po konfliktach czy zakup nowego uzbrojenia.

Modernizacja, aczkolwiek potrzebna, nie powinna być traktowana jak fetysz. Najnowocześniejszy nawet sprzęt potrzebuje czasu, by przyniósł wojsku oczekiwane zdolności. Dlatego w czasie kryzysu modernizacja schodzi na dalszy plan. W Europie padną niewygodne pytania: jaka jest dostępność samolotów transportowych i śmigłowców, ile poszczególne kraje NATO mają zdolnych do wysłania w misję batalionów i brygad, jak długo są w stanie działać w wielonarodowych zespołach?

Już tworzenie batalionowych grup bojowych dla wschodniej flanki pokazało, że nie jest z tym najlepiej. A niewykluczone, że USA poproszą o więcej i dalej. W naszym kontekście trzeba się będzie zastanowić, czy obrona terytorialna w wielkości połowy armii regularnej rzeczywiście ją wzmocni (bez zwiększenia ogólnego finansowania) czy raczej najpierw pozbawi wojska operacyjne zasobów.

Relacje UE i USA pod rządami Trumpa

Pojawią się też pytania natury politycznej. Czy Europa podpisze się pod diagnozą Waszyngtonu, że największym zagrożeniem dla pokoju na świecie poza ISIS jest Iran i jego program zbrojeń nuklearnych? Czy zapowiedź, że Trump nie dopuści, by pod jego rządami Teheran wszedł w posiadanie głowic jądrowych, jest jednoznaczna z deklaracją rozwiązania siłowego?

Jak pogodzić walkę z islamskim ekstremizmem i deklarowany w Monachium przez kanclerz Merkel szacunek dla islamu jako religii, kiedy Donald Trump właśnie próbuje przepchnąć przez system sądowniczy swój antyislamski zakaz wjazdu? Czy Europejczycy będą skłonni podpisać się pod jakimikolwiek propozycjami człowieka, który właśnie nazwał kilka uznanych na świecie redakcji „wrogami Ameryki”?

To są pytania, które w kuluarach monachijskiej konferencji kazały z rezerwą odnosić się do optymistycznych deklaracji o wierności transatlantyckiemu przymierzu i wzajemnej nieodzowności Europy i Ameryki.

Zresztą widać było, że Europa jest pełna obaw wobec Ameryki Trumpa. Niemiecka minister obrony Ursula von der Leyen prawie upominała swego rozmówcę z Pentagonu, nawołując do niepodejmowania pochopnych działań. Ona dobrze wie, że wyborcza atmosfera w Niemczech i Francji to zły czas dla NATO. Jeśli w Paryżu władzę przejmą nacjonaliści, mogą znów wystąpić z wojskowych struktur Sojuszu. Jeśli Berlin obejmie radykalna lewica, nie będzie mowy nie tylko o podniesieniu wydatków obronnych, ale Bundeswehra może wycofać się z obrony wschodniej flanki, w imię niedrażnienia Rosji.

Jeden z najwybitniejszych brukselskich dziennikarzy śledzących działania NATO mówił mi, że jakakolwiek próba narzucenia Sojuszowi operacji w Syrii skończy się karczemną awanturą w Radzie Północnoatlantyckiej, i lepiej, żeby Amerykanie tego nie ryzykowali. List czterech ministrów obrony z południa Europy, którzy niedawno zażądali większej obecności NATO na ich flance, pokazuje, że jest też inne myślenie: skoro i tak będziemy musieli więcej płacić, to musimy coś z tego mieć.

Warto też pomyśleć o długofalowych skutkach remilitaryzacji Europy, o ile ona rzeczywiście nastąpi. Siła wojskowa rodzi pokusy jej użycia, zwłaszcza gdy do głosu dochodzą politycy radykalni i tacy, którzy nie pamiętają nawet wspomnień dziadków z czasów wojny. Czas takich polityków wkrótce nadejdzie.

Czy czeka nas reforma NATO?

Ale może być też tak, że Trumpowi się uda i Europejczycy przypomną sobie o własnych deklaracjach, a nawet przyspieszą ich realizację. Oczywiście zrobią to, odnosząc się do zobowiązań z Walii, Warszawy i Brukseli po majowym szczycie, a nie do pohukiwań prezydenta USA.

„Dajmy mu szansę” – apelował brytyjski minister spraw zagranicznych Boris Johnson. W podobnym tonie wypowiadali się polscy przedstawiciele, z prezydentem Andrzejem Dudą na czele. Wszyscy – prezydent oraz ministrowie Waszczykowski i Macierewicz – utrzymywali, że nie mają żadnych wątpliwości co do poparcia Trumpa dla NATO i że nie ma mowy o wycofaniu wojsk USA z Europy Wschodniej. Polskie 2 proc. PKB przeznaczane na obronność ma być polisą ubezpieczeniową przed ewentualnymi negatywnymi dla Europy konsekwencjami.

Ale trudno mi było wydobyć od polskich oficjeli jakąś wizję reformy NATO, mimo że koncepcji w kuluarach krążyło mnóstwo: od wspólnego finansowania amerykańskiej obecności w Europie, po odliczenia wydatków wojskowych od deficytu budżetowego.

Minister Macierewicz ma rację, gdy mówi, że skoro kraje takie jak Polska czy Estonia, które nie korzystały z planu Marshalla, mogą wydawać na obronę tyle, ile trzeba, to tym bardziej stać na to Europę Zachodnią. Ale gdy mówi, że polskim celem numer jeden jest ujednolicenie struktury dowodzenia NATO, to stawia cel bardzo ambitny, wchodzący w sferę delikatnych politycznych zależności i ustalonych wpływów.

Warto, żeby zgromadził silne poparcie, zanim ruszy do ofensywy. Niestety, takiej koalicji w Monachium nie było widać. Polacy na razie muszą poczekać.

Polska delegacja na Konferencji w Monachium

Monachium było pierwszym tej skali i tej rangi spotkaniem wysłanników administracji Trumpa z europejskimi sojusznikami. Niestety bez udziału Polski.

Wiceprezydent Mike Pence odbył rozmowy z prezydentami trzech krajów bałtyckich, nie znalazł jednak czasu dla Andrzeja Dudy. Antoni Macierewicz widział się z generałem Mattisem dwa dni wcześniej w Brukseli, na forum ministrów obrony NATO, ale bezpośredniej rozmowy nie odbył.

To musi dziwić w sytuacji, gdy to w Polsce USA rozmieszczają (jeśli liczyć pancerny brygadowy zespół bojowy, batalion w ramach sił NATO i batalion śmigłowców) w sumie sześć tysięcy swoich żołnierzy.

„Czekam na spotkanie z Donaldem Trumpem, mam nadzieję, że ono wkrótce nastąpi” – uspokajał Andrzej Duda i zapewniał, że wszystko, co padło w Monachium, słyszał już wcześniej w bezpośredniej rozmowie telefonicznej.

Ale przecież w dyplomacji symbolicznej serdeczny hand shake znaczy o niebo więcej niż słuchawka przy uchu. Prezydent promował w Monachium własny pomysł szczytu Trójmorza (12 państw Europy Środkowej w trójkącie między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym), na który zamierza w lipcu zaprosić amerykańskiego prezydenta.

Gdyby ten plan się powiódł, brak wcześniejszych spotkań byłby nieistotny. Jednak w Monachium jedynym amerykańskim rozmówcą Dudy był skonfliktowany w wielu kwestiach z obozem Trumpa senator John McCain. Sam uznał, że pewnie stanie się bohaterem jakiegoś nocnego tweeta prezydenta Trumpa, bo nie zgadza się z jego poglądami.

Jako wielki przyjaciel Polski, naszego regionu i Ukrainy McCain mówił wszystko, co chcielibyśmy usłyszeć, i to tak, jak mało kto potrafi. Zapewne puścił w niepamięć przytyki rządu, jakoby był niedoinformowany w kwestii Trybunału Konstytucyjnego i rządów prawa w Polsce. McCain, jakkolwiek jest postacią pomnikową i należy mu się ogromny szacunek, należy do pokolenia, którego wpływ na politykę USA maleje.

Nowe przywództwo – jak oceniał – nie radzi sobie z chaosem we własnych szeregach, czego dowodem jest rezygnacja doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna po tym, jak na jaw wyszły jego podejrzane telefony do rosyjskiego ambasadora. W tym kontekście rzucona przez McCaina mimochodem przestroga, że i Polska może stać się przedmiotem rosyjskiej presji, powinna nieco ostudzić optymizm naszych liderów.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną