Palestyna w czasach Trumpa
Konflikt izraelsko-palestyński: zagadkowa strategia Trumpa
Na wspólnej konferencji prasowej z odwiedzającym Waszyngton izraelskim premierem Beniaminem Netanjahu Donald Trump powiedział: „Patrzę na dwa państwa i na jedno państwo i podoba mi się jedno – to, co podoba się stronom”. Sceniczne zawieszenie głosu po słowie „jedno” osiągnęło swój cel: nawet Netanjahu przez moment osłupiał. Izraelczyk mógł dojść do mylnego – jak się zaraz okaże – wniosku, że nowy prezydent USA zerwał w ten sposób z kilkudziesięcioletnią tradycją amerykańskiej dyplomacji, która opowiadała się za powstaniem, obok Izraela, niepodległego państwa palestyńskiego. W ostatni czwartek Trump stwierdził, że takie rozwiązanie „podoba mu się najbardziej”. Ale jakie? Niepokój pozostał.
Sama koncepcja dwupaństwowa pojawiła się już 80 lat temu, gdy brytyjska komisja lorda Peele’a zaproponowała taki właśnie podział mandatu palestyńskiego. Gdy w 1993 r. Organizacja Wyzwolenia Palestyny (OWP) i Izrael, w firmowanych też przez prezydenta Billa Clintona porozumieniach z Camp David, uznały się nawzajem i dały sobie pięć lat na negocjacje nad ostatecznym statusem terytoriów palestyńskich, wszystko zdawało się wreszcie zmierzać w stronę dwupaństwowego happy endu.
Problem w tym, że zwolennicy jednego państwa szczęśliwi nie byli. W Izraelu przeciwko „zdradzie z Camp David” demonstrowała prawica, z Netanjahu na czele. Choć szczegóły nowej granicy pozostawały do ustalenia, jasne było, że dziesiątkom tysięcy z zamieszkujących już Zachodni Brzeg żydowskich osadników grozi eksmisja. To już było dla prawicy egzystencjalnym zagrożeniem; usiłował mu zaradzić Yigal Amir, zabijając w 1995 r. „zdrajcę” – premiera Icchaka Rabina, sygnatariusza porozumień.
Po stronie palestyńskiej natomiast zwolennikiem jednego państwa – Palestyny bez Żydów (dopuszczano pozostawienie tych, którzy tam mieszkali w 1917 r.