Próba termojądrowa Korei Północnej skupi niemal całą uwagę Stanów Zjednoczonych na neutralizacji zagrożenia z Pjongjangu. Na europejskie obawy o Rosję może zabraknąć sił i środków.
W niedzielę rano to Kim Jong Un stał się najbardziej wpływowym człowiekiem świata. Odpalenie ładunku określanego jako bomba wodorowa dostosowana do przenoszenia w głowicy rakiety międzykontynentalnej zapoczątkowało proces, który może doprowadzić do wojny. Albo prewencyjnej, zmierzającej do obezwładnienia północnokoreańskiego reżimu, albo agresywnej, w której ten reżim zaatakuje jako pierwszy. Oba wydarzenia, choć prawdopodobnie będą ograniczone do obszaru wschodniej Azji – zachodniego Pacyfiku – nie pozostaną bez wpływu na bezpieczeństwo NATO i Europy Wschodniej.
Cztery scenariusze działań zbrojnych przeciw Korei Północnej
O godz. 5.30 czasu waszyngtońskiego o próbie rozmawiał z przywódcami Korei Południowej doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego USA, gen. H.R. McMaster. Szczegóły rozmowy nie zostały ujawnione. To jednak mogła już nie być rytualna wymiana zapewnień o bezwarunkowym wsparciu w każdej sytuacji. Słowa nie rozwiążą problemu, który właśnie urósł z poważnego do gigantycznego. To mogła być narada wojenna.
Choć wiadomo, że „opcje militarne”, o których przywykliśmy słyszeć z USA, że ciągle są na stole, w istocie są bardzo ograniczone. Można wyobrazić sobie cztery główne scenariusze działań zbrojnych przeciwko Korei Północnej, które mogą być zastosowane osobno lub w połączeniu.
Pierwszym są znane z wielu amerykańskich interwencyjnych kampanii zbrojnych punktowe, precyzyjne bombardowania z użyciem lotnictwa i pocisków samosterujących Tomahawk wystrzeliwanych z okrętów. Kampania taka wymaga dokładnego rozpoznania celów, przypuszczalnie obiektów badań jądrowych i rakietowych oraz ośrodków kierowania państwem. Zapewne dane o nich zostały zebrane w ostatnich miesiącach za pomocą zwiadu satelitarnego i lotniczego, choć nigdy nie wiadomo, jak doskonałe są umiejętności ukrywania, maskowania, udawania zastosowane przez reżim. Można przypuszczać, że wiele obiektów ma swoje klony, a prawdziwe ośrodki nuklearne są ukryte głęboko pod ziemią. Zapowiadana przez Donalda Trumpa „furia i ogień” musiałaby trwać wiele dni, to nie byłaby łatwa kampania w stylu „shock and awe”.
Drugim wariantem rozwiązania militarnego jest wysłanie oddziałów specjalnych, które „własnymi rękoma” zniszczyłyby ośrodki badawcze Korei Północnej. To opcja bodaj najskuteczniejsza, ale narażająca w największym stopniu życie elity sił zbrojnych USA i jako taka zapewne najmniej preferowana. Gdyby jednak do niej doszło, zespoły uderzeniowe byłyby zrzucane z samolotów pod osłoną nocy i niepogody. Zwiadowcy mogliby być też przerzuceni do Korei okrętami podwodnymi. Akcja wymaga precyzyjnego planowania, długotrwałego przygotowania i skomplikowanej logistyki. Informacje o celach muszą zebrać wcześniej jednostki zwiadowcze i szpiedzy, co zapewne ma miejsce. Trzeba jednak brać pod uwagę, że Korea Północna ma rekordowy odsetek jednostek specjalnych w armii, więc ewentualny desant napotka silny opór.
Trzecią ewentualnością jest „wariant irański”, i nie chodzi tu o sankcje. Irański program badań jądrowych został istotnie zakłócony przez zainfekowanie instalacji przez wirus komputerowy, znany pod nazwą Stuxnet. Atak cybernetyczny na północnokoreańskie sieci komputerowe odpowiedzialne za badania jądrowe i produkcję broni mógłby okazać się równie skuteczny. Jednak Korea Północna sama prowadzi ataki cybernetyczne i zapewne posiada skuteczne środki cyberobrony. Kraj jest izolowany od internetu, więc oprogramowanie bojowe musiałoby być umieszczone w systemach wojskowych przez szpiegów lub siły specjalne. Nie ma też gwarancji, że technologia Pjongjangu opiera się na systemach cyfrowych w takim stopniu jak zachodnie. Atak na sieci komunikacyjne i energetyczne też nie przyniósłby takiego efektu jak w krajach rozwiniętych, choć mógłby wesprzeć uderzenie wojskowe. Organizując taki atak, dowództwo cybernetyczne USA ujawniłoby swoje możliwości Rosji i Chinom, co może dodatkowo zniechęcać do tej opcji.
Ale najprawdopodobniej najskuteczniejszą metodą powstrzymania Kima byłoby... zabicie go. Fizyczna likwidacja politycznego przywódcy Korei Północnej i jego przybocznych mogłaby zostać przeprowadzona przez oddział specjalny lub precyzyjne pociski, oczywiście pod warunkiem posiadania niezwykle dokładnych danych o miejscu pobytu i poziomie ochrony bezpośredniej Kim Dzong Una, w tym identyfikację sobowtórów. Usunięcie przywódcy mogłoby zapewnić najtrwalsze skutki, czyli przerwanie zbrojeń rakietowych i nuklearnych Korei Północnej, o co głównie chodzi USA. Zamach rodzi jednak ryzyko powstania i nieprzewidywalnej reakcji wojskowych. Opcja ta wymaga stworzenia po ataku nowego układu władzy w Pjongjangu albo trudno wyobrażalnego poparcia USA dla okupacji Korei Północnej przez Południową. I nie uda się bez politycznego wsparcia Chin i Rosji.
Wojna nie jest jeszcze przesądzona
Żadna z powyższych opcji nie jest łatwa do realizacji, każda wymaga niewyobrażalnej skali przygotowań i zgromadzenia znacznych sił. Nawet dla USA byłaby to najtrudniejsza operacja wojenna od II wojny światowej, dużo bardziej wymagająca niż np. inwazja lądowa na Irak. Nie da się jej przeprowadzić z dnia na dzień. Co więcej, koszty mogłyby być nie do zaakceptowania. Nie chodzi nawet o ewentualne użycie broni masowego rażenia przez Pjongjang – to przynajmniej uzasadniałoby zmasowaną odpowiedź i ostatecznie akceptację świata dla zniszczenia reżimu niezależnie od strat. Poniżej progu wojny jądrowej jest jednak grożące Seulowi zasypanie gradem pocisków artyleriii rakietowej i lufowej, który mógłby zrownać miasto z ziemią i przed którym nie ma faktycznie obrony.
Nie ma pewności, czy udałoby się odciąć linie łączności wojsk Korei Północnej w pierwszym etapie ewentualnego ataku prewencyjnego. Zapewne ewakuacja miasta położonego 50 km od granicy Korei Północnej zostałaby odebrana jako dowód nadchodzącej akcji zbrojnej i mogłaby wywołać atak wyprzedzający Kima.
Uderzenie zbrojne na Koreę Północną jest więc możliwe, ale skrajnie mało prawdopodobne. Świat, ktory dopiero budzi się ze świadomością posiadania bomby wodorowej przez nieprzewidywalnego wariata, będzie się tygodniami zastanawiał, co z tym kłopotem począć. Ciężar dyplomatycznego rozwiązania najpewniej wezmą na siebie Chiny, o ile uzyskają od USA wystarczające ustępstwa. Z punktu widzenia Pekinu w grę mógłby wchodzić nowy podział stref wpływów we wschodniej Azji – zachodnim Pacyfiku. O ile sam Donald Trump mógłby pójść na taki „deal”, o tyle trudno sobie wyobrazić istotne ustępstwa republikanów w tej kwestii. Czeka nas okres dramatycznych oświadczeń, nocnych rund negocjacji, wywierania presji i wykręcania rąk. Wojna też się przybliżyła, ale jeszcze nie jest przesądzona.
W sporze z Koreą wygrywa... Putin
Jest jednak ktoś, kogo nowy kryzys koreański wyłącznie cieszy. Tym człowiekiem jest Władimir Putin. Dziś, na tle Kima, on jawi się niemal jako rozsądny i szczery partner Zachodu. Zapewne zadba o to, by świat dowiedział się o tym, jak bardzo niepokoi się próbą jądrową Pjongjangu i że na każdym polu jest gotów współdziałać. Zadba też, by świat dowiedział się, że technologia rakietowa Kima mogła pochodzić z... Ukrainy. Kiedy Zachód w 99 proc. skupi swoją uwagę na zagrożeniu bombą wodorową z Korei, Rosja spokojnie przeprowadzi ćwiczenia, w których to Zachód jest agresorem. A nowego procesu dyplomatycznego w Radzie Bezpieczeństwa ONZ i tak nie da się rozpocząć bez Rosji, więc będzie okazja i do dialogu, i do negocjacji jakichś ustępstw. Wraz z wejściem do Rady Bezpieczeństwa Polski jako niestałego członka przez najbliższe dwa lata również Warszawa będzie aktorem tego spektaklu. Tak czy owak Putin jest wygrany, przynajmniej w warstwie medialnej.
Stany Zjednoczone skupią się teraz na własnym bezpieczeństwie, rozumianym jako obrona terytorium. Jeśli nie zniszczą zagrożenia w zarodku, a to wydaje się nierealne, będą musiały zainwestować ogromne środki w technologie antyrakietowe dla siebie samych. Misje ekspedycyjne i odstraszanie na odległych teatrach mogą stracić na znaczeniu, może na nie zabraknąć pieniędzy. Kosztem europejskiej inicjatywy odstraszania, dzięki której np. mamy w Polsce brygadę pancerną USA, można by zbudować kilka pocisków antyrakietowych bazowania naziemnego GBI.
Na razie taki wybór nie jest rozważany, ale nie ma gwarancji, że nie padnie. Redefinicja układu bezpieczeństwa dopiero się zaczyna.