Polskim czytelnikom może się wydać przesadą tak wczesne informowanie o swoich planach, ale w USA kampania wyborcza trwa niewiarygodnie długo, a ostatnio coraz dłużej. Kandydowanie na prezydenta kosztuje majątek i nie należy zwlekać ze zbiórką funduszy. Tym bardziej że ponad 30 innych kandydatów Partii Demokratycznej nie ukrywa zamiarów rzucenia rękawicy Donaldowi Trumpowi, kiedy za niespełna dwa lata będzie się ubiegał o reelekcję. Senator Elizabeth Warren jest pierwszym politykiem ze ścisłej czołówki tej stawki, jedną z faworytek do partyjnej nominacji prezydenckiej.
Czytaj też: Niebanalny quiz wiedzy o Ameryce
Chwyta byka za rogi
Warren jest także nieformalną przywódczynią lewego skrzydła demokratów – obok byłego kandydata do nominacji senatora Berniego Sandersa. Lewica, której przedstawiciele w Ameryce najchętniej określają się mianem progressives (postępowcy, progresywiści), zdobywa powoli dominującą pozycję w partii. Warren ma tam mocne referencje – jako szefowa federalnego Biura Ochrony Finansowej Konsumentów za prezydenta Obamy walczyła jak lew z bankami winnymi za kryzys 2008 r., dopóki republikanie nie osłabili wpływów tej agencji.
Pani senator, inaczej niż Sanders, nie deklaruje się jako socjalistka, ale jej propozycje w warunkach amerykańskich są rewolucyjne. W zgłoszonym w Kongresie projekcie ustawy o odpowiedzialnym kapitalizmie zaproponowała np., by 40 proc. zarządów wielkich korporacji wybierali ich pracownicy. Domaga się podwyżki płacy minimalnej do 15 dol. za godzinę, wprowadzenia powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych finansowanych z podatków, jak w Europie, a także rozbicia monopoli, zwłaszcza w sektorze high-tech (Apple, Google, Amazon itd.).
Widać z tego, że Warren chwyta byka za rogi w debacie na temat zagrożeń współczesnej gospodarki – o niebezpieczeństwie nowych monopoli alarmował niedawno „The Economist”. A realizacja jej postulatów zmniejszyłaby kolosalne nierówności w USA, czyniące powoli fikcję z demokracji. Trudno jednak nie zauważyć, że programem takim prawica będzie straszyć wyborców jako utopią „antyamerykańską”.
Czytaj też: USA ograniczają swoją globalną rolę
Problemy z indiańskim pochodzeniem
Politycznym planom Warren zaszkodziła nieco kontrowersja z jej domniemanym indiańskim pochodzeniem. Przyznawała się do niego jako profesor Harvarda i innych uczelni, co jej wrogowie podchwycili jako dowód, że użyła tego, by szybciej awansować. Trump zaczął kpić, nazywając ją Pocahontas (imię indiańskiej księżniczki współpracującej z białymi kolonistami w XVII w., spopularyzowanej w animowanym filmie).
Uniwersytety zaprzeczają, jakoby Warren korzystała z przywilejów akcji afirmatywnej i można sądzić, że to raczej im zależało, by chwalić się posiadaniem większej liczby przedstawicieli mniejszości etnicznych w kadrze profesorskiej. Ale senator pogorszyła sprawę, ogłaszając w październiku – w odpowiedzi na ataki prezydenta – że badania DNA wykazały, iż rzeczywiście ma przodków w plemieniu Czerokezów (Cherokee).
Problem w tym, że była w stanie wskazać przodka tylko z XVIII stulecia, co oznacza, że posiada co najwyżej drobny ułamek krwi indiańskiej – jak dziesiątki albo i setki tysięcy innych Amerykanów, bo biali przez stulecia mieszali się z tubylcami. Czerokezi oświadczyli, że pani Warren do nich nie należy, i zamiast uwiarygodnienia początkowych roszczeń skończyło się na kolejnym ośmieszeniu.
Czytaj też: Spór o mur paraliżuje amerykańską administrację
Za wcześnie mówić o szansach
O szansach pani senator w walce o nominację demokratów mówić za wcześnie. Według ostatnich sondaży stawce przewodzą: były wiceprezydent Joe Biden, Bernie Sanders – obaj mocno po siedemdziesiątce – oraz młody kongresman z Teksasu Beto O′Rourke. Notowania kandydatów na prawie dwa lata przed wyborami nic nie znaczą. Ale niefortunne piętno Pocahontas może zachować świeżość jako ewentualna broń przeciw Elizabeth Warren.