Na Ukrainie zwykle występował urodzaj kandydatów w wyborach prezydenckich. Taka tradycja. Tych, co żadnych szans nie mieli, nazywano kandydatami technicznymi. Z góry było wiadomo, że nie chodzi o wygraną, bo to ani nazwiska, ani postacie polityczne. Mieli natomiast wprowadzać zamieszanie na listach, chaos w głowach elektoratu, mieli rozbijać głosy i utrudniać lub wręcz uniemożliwiać rozstrzygnięcie wyborów w pierwszej turze.
W 2010 r. spośród kilkunastu kandydatów dziesięciu zdobyło jakieś setne procentu poparcia. W 2014 r., po Majdanie, rosyjskiej aneksji Krymu i rozpętaniu konfliktu w Donbasie, Ukraińcy zrozumieli powagę chwili i Petro Poroszenko zwyciężył w pierwszej turze. Dziś sprawy powróciły na dawne tory, choć konflikt w Donbasie trwa, Krym nie powrócił do Ukrainy, a sporo ważnych reform utknęło w połowie drogi.
Dla większości kandydatów nie jest to oczywiście gra o prezydenturę, mają pełną świadomość, że ich szanse są zerowe. Chodzi jednak o to, żeby zaistnieć w świadomości wyborców, bo ten kapitał zaprocentuje kilka miesięcy później, w wyborach parlamentarnych, dla nich samych lub ich partii. Rzekomy wyścig o prezydenturę jest w rzeczywistości przedłużoną kampanią wyborczą do Rady Najwyższej. Bo część obecnych w prezydenckim wyścigu to figury mało znane ukraińskiemu wyborcy.
Czytaj także: Petro Poroszenko walczy o przetrwanie
Prezydent przez przypadek
W kampanii i na listach spotkali się jednak i politycy, którzy od lat są na scenie, grając tam większą lub mniejszą rolę.