Netanjahu udało się coś niezwykłego. Obecny premier sprawił, że bycie lewicowym politykiem w Izraelu – albo jeszcze gorzej „lewakiem” – stało się niemal równoznaczne ze zdradą narodową – tak jak bycie Palestyńczykiem. Stąd jego polityczni rywale twierdzą, że nie są ani z prawicy (żeby się od niego odróżnić), ani z lewicy (bo nie chcą uchodzić za zdrajców).
Wybory do Knesetu (9 kwietnia) będą więc przejawem „demokracji ostatecznej”, o której pisał zmarły w grudniu Amos Oz. Demokracji, w której celem nie jest już dobro wspólne, ale obrona narodu przed mniej lub bardziej wymyślonym egzystencjalnym zagrożeniem. Przed groźbą „nowego Holokaustu”, jak to mówią niektórzy politycy izraelskiej prawicy.
Problem w tym, że żadne społeczeństwo nie wytrzyma permanentnego stanu zagrożenia. Bo jeśli stan zagrożenia jest realny, to, według Oza, wcześniej czy później doprowadzi do wojny, gdy jedna ze stron nie uniesie już napięcia. Natomiast jeśli jest sztuczny, używany przez polityków do mobilizacji wyborców, jest drogą wprost do dyktatury strachu, w której demokracja formalnie nadal będzie działać, ale każdy głos sprzeciwu wobec władzy będzie oznaczony jako zdrada. Tak demokracja idzie na wojnę.
1.
Izraelska demokracja od lat inspiruje politologów. Wyborcy nie głosują na kandydatów, ale na partie – tym razem będzie ich 47. Ugrupowania same wyznaczają kandydatów. Im więcej głosów w całym kraju, tym więcej mandatów w 120-osobowym Knesecie. Aby powstał rząd, musi za nim zagłosować co najmniej 61 posłów. Jednak nigdy się jeszcze nie zdarzyło, aby za rządem stała jedna partia. Stąd wybory najczęściej są dopiero początkiem serialu. Tym bardziej zagmatwanego, że jeśli wierzyć sondażom, do Knesetu trafi kilkanaście partii.