Gdyby wenezuelskie wydarzenia z ostatnich kilku dni opisać za pomocą terminologii sportowej, właściwy byłby bokserski remis ze wskazaniem na socjalistyczny rząd. Albo mecz piłkarski, w którym mniej doświadczona, choć pełna werwy drużyna opozycyjna rzuciła się do ataku od pierwszych minut, ale szybko opadła z sił. Kiedy 30 kwietnia nad ranem samozwańczy prezydent Juan Guaidó pojawił się w stołecznej bazie wojsk lotniczych La Carlota, ogłaszając koniec boliwariańskiej rewolucji i wzywając żołnierzy do wypowiedzenia posłuszeństwa Nicolasowi Maduro, z pewnością liczył na więcej. Wykorzystując element zaskoczenia (główne demonstracje opozycji zapowiadano na 1 maja) i przejście na jego stronę kilkunastu oficerów policji politycznej SEBIN, Guaidó oczekiwał raczej sprintu do zwycięstwa niż rozciągniętej w czasie partii szachów. Maduro tym razem się obronił, ale spać spokojnie jeszcze nie może.
Artur Domosławski: Czy w Wenezueli możliwy jest dialog polityczny?
Guaidó przeszacował poparcie ze strony wojska
Guaidó przeszarżował, do czego zresztą przyznał się publicznie. W niedzielnym wywiadzie dla „Washington Post” stwierdził, że przeszacował poparcie dla opozycji w szeregach służb mundurowych. Dał wiarę niesprawdzonym doniesieniom o coraz liczniejszych dezercjach, podczas gdy w wielu jednostkach, zwłaszcza tych w głębi kraju, próba przewrotu przeszła kompletnie bez echa. Nawet w Caracas reżim mocno postawił się siłom antyrządowym, paraliżując transport głównymi arteriami komunikacyjnymi i znacznie ograniczając dostęp do informacji.