W weekend sekretarz stanu USA Mike Pompeo oskarżył Iran o ataki na dwa tankowce w Zatoce Omańskiej. Do obu jednostek ktoś miał przyczepić miny, które wybuchając, rozerwały im burty ok. 2 metrów nad linią wody. Amerykanie są przekonani, że zrobili to irańscy Strażnicy Rewolucji. Ale wątpliwości mają zarówno niektórzy demokraci w Kongresie, większość europejskich rządów, a nawet japoński armator jednego z tankowców, według którego atak na jego jednostkę nadszedł z powietrza, nie z wody. Wielu ekspertów przypomina podobne argumenty przywoływane przez Waszyngton w przededniu inwazji na Irak, które potem okazały się fałszywe.
To już kolejny incydent z tankowcami w tym rejonie, kluczowym dla eksportu ropy naftowej z Bliskiego Wschodu. O atak na poprzednie dwa Amerykanie również oskarżyli Irańczyków. Podobnie jak za ataki rakietowe na podbagdadzką bazę wojskową, w której stacjonują Amerykanie. Irańczycy wszystkiemu zaprzeczają. Jednocześnie wskazują, że za kilka dni mija termin ultimatum postawionego przez nich pozostałym stronom tzw. umowy nuklearnej z 2015 r., bo od roku jej zapisów przestrzega praktycznie tylko Iran. Teheran zapowiedział, że jeśli nie zostanie ono spełnione, sam również odstąpi od warunków umowy, co jest interpretowane jako zapowiedź powrotu do programu wzbogacania uranu.
Trzy kluczowe liczby
Przewidywanie, czy będzie wojna między USA a Iranem, z poziomu kalkulacji strategicznej przechodzi więc do etapu rzucania kośćmi – może tak, może nie.