Świat

Upadają najważniejsze traktaty. Czy grozi nam nowy wyścig zbrojeń?

Amerykański Air Force B-52H Amerykański Air Force B-52H Forum
Zimnowojenny traktat INF nie jest ani pierwszym, ani zapewne ostatnim porozumieniem rozbrojeniowym, którego czas minął. Nie wróży jednak dobrze to, że dziś mało kto w ogóle ma ochotę się porozumiewać w sprawie niszczenia broni.

Świat bez traktatu o likwidacji pocisków rakietowych średniego zasięgu (INF) zaczął się na długo, zanim runął sam traktat. Dla nas w zasadzie zaczął się wraz z wejściem Polski, Czech i Węgier do NATO, czyli w momencie symbolicznego „wycelowania” w nasze terytorium rosyjskich rakiet. Ich zasięg nie musiał łamać formalnie obowiązującego traktatu, by być dla Warszawy, Budapesztu czy Pragi realnym zagrożeniem.

Ale wtedy nastroje były optymistyczne. Rosja – może nie od razu – miała wejść na ścieżkę demokratyzacji, urynkowienia i upowszechnienia praw człowieka. W jakiejś przyszłości miała stać się pełnoprawnym członkiem społeczności zjednoczonej Europy, a nawet NATO. Sen prysł w pierwszych latach XXI w., a potem rosyjskie rakiety rzeczywiście wzięły na cel co ważniejsze instalacje sojuszu w regionie. A ponieważ ich zasięgi ustawicznie wydłużano, cień zagrożenia coraz bardziej padał na Zachód.

Gen. Mirosław Różański: Tak politycy poddają Polskę Rosji

SS-20 kontra Pershing II

Historię INF przypominano już sto razy, więc w wielkim skrócie – chodziło głównie o to, by uchronić Europę przed widmem nuklearnej zagłady w przypadku wybuchu III wojny światowej. Niemiecka granica i rozciągnięta wzdłuż niej żelazna kurtyna najeżona była na początku lat 80. tysiącami pocisków mogących przenosić głowice jądrowe na kilka tysięcy kilometrów w głąb terenu przeciwnika. Bardzo nowoczesne jak na owe czasy radzieckie rakiety RSD-10 (SS-20 w kodzie NATO) przeraziły Zachód. Umieszczone były na kołowych wyrzutniach, napędzane stałym paliwem – a więc zdolne do błyskawicznego odpalenia. Miały trzy niezależne głowice ze 150-km ładunkami uderzającymi z dużą precyzją. Mogły zniszczyć kluczowe bazy NATO, punkty dowodzenia i lotniska w pierwszych minutach wojny, a miasta – w ostatnich.

Amerykanie zostali zmuszeni do symetrycznej odpowiedzi. Kilka lat po SS-20 w RFN pojawiły się pierwsze balistyczne pershingi II i pociski manewrujące GLCM na lądowych wyrzutniach – prosił o nie sam niemiecki kanclerz. Były w stanie zasypać radioaktywnym gradem Leningrad, ale przede wszystkim runąć na rozpędzone sowieckie pułki i ich dowódców. Wiele z nich miało spaść na Polskę, bo tu najlepiej było zatrzymać drugi rzut wojsk Układu Warszawskiego.

Rozwój broni średniego zasięgu sprawił, że III wojna światowa mogła się zacząć i skończyć w Europie, ale nie musiała wcale angażować strategicznych sił ZSRR i USA. Kontynent zmieniłby się w radioaktywny popiół.

Czytaj też: Pierwsze amerykańsko-rosyjskie starcie w Syrii

Być może Putin płakał

Szaleństwo dostrzegli politycy i dyplomaci. Jeszcze za prezydentury Jimmiego Cartera zaczęto namawiać Rosjan do ograniczenia ilości broni średniego zasięgu w Europie. Breżniew nie dał się przekonać, więc nadszedł Ronald Reagan z doktryną technologicznej ucieczki do przodu. Jednocześnie w ZSRR gospodarka już się sypała, a przywództwo Michaiła Gorbaczowa za jeden ze sposobów odsunięcia katastrofy uznało zmniejszenie presji zbrojeń na budżet.

Traktat INF wynegocjowano za drugim podejściem – po szczycie w Rejkiawiku. W efekcie na złom trafiło ponad 2,5 tys. sztuk supernowoczesnego uzbrojenia rakietowego o zasięgu od 500 do 5500 km, wraz z wyrzutniami wartego setki miliardów dolarów. Wielu wojskowych po obu stronach płakało. Podpułkownik KGB Władimir Putin pewnie też.

Czytaj też: Amerykańska strategia nuklearna zakłada, że ryzyko wojny atomowej rośnie

Nie tylko o Rosję tu chodzi

Kiedy 10 lat później, będąc już u władzy, Putin wprowadzał do uzbrojenia armii balistyczne iskandery, formalnie nie łamał INF – miały deklarowany zasięg do 500 km. Dla nas te pociski stały się symbolem zastraszania militarnego na długo, zanim ktokolwiek się nimi przejął w Brukseli czy Paryżu. Dopiero odkryte przez Amerykanów przed dekadą wyniki testów na stepowych poligonach zostawiały coraz mniej wątpliwości, iż Rosja do „traktatowej” wyrzutni szykuje niemieszczący się w normach zasięgu pocisk manewrujący. Nie było woli eskalowania napięć, administracja Baracka Obamy próbowała perswazji, po raz pierwszy podniosła publicznie temat dopiero w 2014 r. Potem rakietowe obawy drastycznie wzrosły, bo Rosja pokazała na Krymie, że potrafi użyć siły zbrojnej dla realizacji swej ekspansywnej polityki. Z zastraszania przeszła do przemocy.

Ponieważ ostatnie pięć lat upłynęło dowódcom USA i NATO na analizowaniu wszelkich potencjalnych zagrożeń, pociski łamiące zakaz INF musiały znaleźć się wysoko na ich liście. Stany Zjednoczone jako kraj rządów prawa nie mogły tak po prostu traktatu łamać, musiały go wypowiedzieć. Donald Trump – mając wsparcie całego NATO – wezwał więc Rosję do przywrócenia traktatowego porządku, a gdy Putin nie zareagował, INF przestał obowiązywać. Ale to tylko jedna wersja tej historii, w którą chętnie wierzymy. Wychodzi w niej na to, że USA w obronie Europejczyków rozmontowują szkodliwy zakaz, podejmując rękawicę złowrogiego Kremla. Wersja, pod którą chętniej podpisują się eksperci od światowego układu sił, jest taka, że rosyjska prowokacja, która doprowadziła do upadku INF, była Amerykanom na rękę. Pozwoliła pozbyć się ciasnego gorsetu ograniczającego ich ruchy na zupełnie innym niż rosyjski kierunku – wobec Chin.

Czytaj też: Czy rosyjski system polityczny ma przyszłość

Sekretarz obrony mówi, jak jest

To we wschodniej Azji lub – z amerykańskiego punktu widzenia – na zachodnim Pacyfiku skupia się mniej więcej od dekady uwaga Pentagonu. Wzrost potęgi militarnej Chin każe Amerykanom na nowo szacować zdolności obrony swojej strefy wpływów i sojuszników. Z tych obliczeń wychodzi im, że nawet mimo posiadania całego arsenału broni morskiej i lotniczej, niełamiących INF, rakiety o zasięgu ponad 500 km odpalane z lądowych wyrzutni są potrzebne jak najszybciej. Chiny rzecz jasna nigdy INF związane nie były i w najlepsze budują rakiety średniego zasięgu, na które Amerykanie nie mają odpowiedzi.

Jeśli ktoś się zastanawiał, po co USA pociski o wydłużonym zasięgu, sekretarz obrony Mark Esper w zeszłym tygodniu wyjaśnił, że widzi je właśnie w Azji. I choć zaraz ugryzł się w język, potwierdził, że to raczej nie Rosja byłaby pierwszym celem. Zanim INF odszedł w niebyt, firmy zbrojeniowe w USA, odpowiadając na potrzeby sił zbrojnych, rozpoczęły prace nad wydłużeniem zasięgów posiadanych pocisków. Po wypowiedzeniu traktatu okazało się, że prace są tak zaawansowane, że pozwolą dostarczyć pierwsze egzemplarze za dwa–trzy lata, co wskazuje, iż Amerykanie od dawna chcieli pozbyć się ograniczeń.

Czytaj też: Czy Reagan był rasistą, czyli co mają na sumieniu amerykańscy prezydenci

Trump nie lubi dawnych traktatów

Pozbycie się gorsetu INF jest kolejnym z serii posunięć USA wskazujących na to, że chcą inaczej ukształtować międzynarodowe normy, które same narzucały w przeszłości. Świat się zmienił, zmienić muszą się reguły – zdają się mówić politycy z obozu Trumpa i on sam. Dotyczy to zwłaszcza układów najnowszych, jak ten z Iranem, teoretycznie gwarantujący kontrolę nad badaniami nuklearnymi Teheranu, czy ten o ochronie klimatu, który również teoretycznie miał oddalać widmo klimatycznej katastrofy.

Ważniejsze jednak od „likwidacji złogów obamowskich” jest to, że USA naprawdę dokonują redefinicji postrzegania świata, a w nowym porządku to Chiny są ich głównym rywalem i potencjalnym zagrożeniem. Dlatego przyjęte niegdyś przez USA ograniczenia w relacjach z ZSRR i Rosją tracą rację bytu.

Czytaj też: Ta wojna jest coraz groźniejsza. USA walczą cłami, Pekin juanem

USA nie takie święte

Ale ani Trump nie był pierwszym prezydentem USA, który kasuje międzynarodowe porozumienia rozbrojeniowe, ani USA nie były jedyne. W ostatnich 20 latach runęło kilka innych filarów światowego i europejskiego systemu bezpieczeństwa. Świat mimo to jakoś funkcjonuje, a część zniesionych ograniczeń traktatowych zwiększyła możliwości obronne USA, NATO, a więc także Polski. Chodzi przede wszystkim o odrzucony za kadencji G.W. Busha traktat o obronie antyrakietowej ABM, który wiązał ZSRR (Rosję) i Stany przez 30 lat. Podpisany w 1972 r., pozwalał zbudować tylko jeden system obrony antybalistycznej po każdej ze stron i tylko na sto pocisków przechwytujących (wokół Moskwy i amerykańskich baz wyrzutni strategicznych). Przewaga technologiczna USA w dziedzinie antyrakiet i zamiar jej wykorzystania doprowadził do wycofania się Waszyngtonu z traktatu w 2002 r. Uzasadnieniem na użytek opinii publicznej były zamachy z 11 września 2001 r. i obawa, że jeśli zamiast samolotów jakieś „państwo zbójeckie” użyje rakiet, to Ameryka nie będzie miała szans się obronić.

Zaraz po zerwaniu ABM USA powołały rządową agencję obrony przeciwrakietowej (MDA) i stworzyły plan budowy globalnej tarczy chroniącej Stany i NATO. Jednym z efektów tych działań są powstające w Redzikowie wyrzutnie 24 pocisków przechwytujących SM-3IIA. Innym – rozbudowa w Kalifornii i na Alasce baz większych pocisków GBI. Dla Rosji była to rzecz jasna kolejna „geopolityczna katastrofa”.

Czytaj też: Stany kontra Iran – scenariusze wojenne

Rosjanie nie byli lepsi

W 2007 r. Rosjanie zawiesili, a w 2015 r. całkowicie wycofali swój udział w jednym z podstawowych traktatów rozbrojeniowych wynegocjowanych pod koniec zimnej wojny – o ograniczeniu zbrojeń konwencjonalnych w Europie (CFE). Traktat ten był swego czasu uznawany za znaczące osiągnięcie całego procesu odprężenia między Zachodem a ZSRR. Negocjowany pod auspicjami OBWE od lat 80., doprowadził do wycofania, a potem zniszczenia ogromnych ilości uzbrojenia konwencjonalnego, co w zamyśle miało zredukować zagrożenie militarne w Europie. Polska w tych rozmowach występowała jeszcze po stronie bloku wschodniego i naszą armię też dotknęły cięcia.

Według USA i NATO Rosja jeszcze za rządów Borysa Jelcyna nie dotrzymywała ustalonych limitów mimo wynegocjowania poprawek zwalniających z obwarowań obwód kaliningradzki i pskowski. Za Putina traktat CFE stał się kartą przetargową wobec – jak to ujmował Kreml – ekspansji NATO. Formalny koniec nastąpił, gdy już żadna ze stron nie miała wobec drugiej złudzeń.

Czytaj też: USA oddalają się od Europy

Traktaty już niemodne?

Trzeba przy tym zastrzec, że ani upadek ABM, ani CFE, ani – na razie – INF nie wywołał ostrzejszego kryzysu. Rozpad porozumień rozbrojeniowych był wynikiem „oddolnych” procesów, których nasilenie sprawiało, że fikcja nikomu już nie była potrzebna. U progu trzeciej dekady XXI w. nowe wydaje się to, że na świecie spada zaufanie do traktatów jako takich, a rozbrojeniowych szczególnie. Wielki w tym udział Trumpa, który otwarcie deklaruje niechęć do starych umów, a nie bardzo wychodzą mu nowe (jak „denuklearyzacja” Korei Północnej). Skoro w jego wizji USA nie będą globalnym policjantem, a kraje, które na to stać, mają bronić się same, nie może być mowy o ścisłej kontroli zbrojeń, także nuklearnych i rakietowych.

Są podejrzenia, że Trump nie miałby nic przeciwko sprzedaży technologii nuklearnej Arabii Saudyjskiej. To byłoby zagrożenie dla innego ważnego traktatu: NPT o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, którego Stany i pozostałe państwa starego klubu nuklearnego (Rosja, Chiny, Francja i Wielka Brytania) są sygnatariuszami. Istnienie tego porozumienia, obowiązującego od 1970 r., wcale nie uniemożliwiło nowym krajom wejścia w posiadanie broni jądrowej – od tego czasu zrobiły to Izrael, Indie, Pakistan, Korea Północna, a Iran prowadzi zaawansowane badania (robiły to też Libia, Syria, RPA i Brazylia). Żaden traktat widocznie nie powstrzyma zdeterminowanych władz, które dysponują odpowiednim budżetem, a ponad prawo międzynarodowe przedkładają kalkulację strategiczną.

Adam Krzemiński: Co dalej z NATO?

Trump gra swoje

Na szczycie całej tej walącej się traktatowej układanki stoi jeszcze uznawany za najważniejszy nowy traktat o redukcji broni strategicznej, czyli New START. To również spadkobierca odprężenia, kontynuator układów SALT i START. W porównaniu do arsenałów z zimnej wojny New START drastycznie zredukował liczbę rozmieszczonych (zdolnych do użycia) głowic jądrowych i środków ich przenoszenia – do 1550 po każdej ze stron (na pociskach odpalanych z lądu, spod wody i z bombowców). Podpisany przez Obamę i Dmitrija Miedwiediewa w Pradze w 2011 r. układ obowiązuje jednak tylko do 2021 r. i jak na razie brak informacji o negocjacjach zmierzających do jego przedłużenia lub zastąpienia nową umową.

Przeciwnie, na początku swej prezydentury Trump zaliczył go do „złych umów” zawartych przez poprzednika, uznając przy tym, że faworyzuje Rosję. Ale – jak to Trump – miał też pytać Putina o przedłużenie układu. Dwa lata minęły i mimo kilku bezpośrednich spotkań nie słychać, by USA i Rosja miały siadać do rozmów.

Czytaj też: Po co Kim Dzong Un spotyka się z Putinem?

Wielu aktorów jest na tej scenie

Załamanie strategicznego traktatu o głowicach nuklearnych byłoby najpoważniejszym tąpnięciem w systemie umów rozbrojeniowych. Ale czy zmieniłoby zasadniczo sytuację? Czy Rosja i USA potrzebują więcej strategicznej broni jądrowej? Czy oba kraje stać na rozbudowę tego potencjału? Amerykanie deklarują, że bardziej interesują ich głowice taktyczne, w których zawsze byli za Rosjanami. Jeśli chodzi o rakiety strategiczne, pilniej muszą wymienić arsenał na nowy (tkwiące w silosach minutemany III mają już 50 lat), niż go powiększać. Budżet Rosji też nie udźwignie większej liczby rakiet, zresztą Rosjanie mają pociski nowsze od USA. Ewentualne wygaśnięcie układu będzie raczej porażką polityków, na wojskowych wpłynie umiarkowanie.

Dlatego koniec ery dotychczasowych traktatów, który chyba nadchodzi, trzeba postrzegać jako nowy etap historii politycznej. Układom sprzyjała dwubiegunowość, w ramach której negocjacje są prostsze. Skoro świat wchodzi w epokę wielobiegunowości, trzeba będzie poczekać, aż się do niej dostosuje międzynarodowe prawo. Jest jasne, że w kształtowaniu nowego porządku kluczową rolę mają do odegrania nowe mocarstwa: Chiny, Indie, Indonezja, Brazylia. Jako strona przyszłych porozumień prawdopodobnie wystąpi Unia Europejska, o ile wpierw skonsoliduje własną politykę strategiczną. Przez najbliższe lata łatwiej będziemy jednak dostrzegać rozpad starego systemu niż pojawianie się nowego. O ile nie skończy się czymś bardzo złym.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną