Świat bez traktatu o likwidacji pocisków rakietowych średniego zasięgu (INF) zaczął się na długo, zanim runął sam traktat. Dla nas w zasadzie zaczął się wraz z wejściem Polski, Czech i Węgier do NATO, czyli w momencie symbolicznego „wycelowania” w nasze terytorium rosyjskich rakiet. Ich zasięg nie musiał łamać formalnie obowiązującego traktatu, by być dla Warszawy, Budapesztu czy Pragi realnym zagrożeniem.
Ale wtedy nastroje były optymistyczne. Rosja – może nie od razu – miała wejść na ścieżkę demokratyzacji, urynkowienia i upowszechnienia praw człowieka. W jakiejś przyszłości miała stać się pełnoprawnym członkiem społeczności zjednoczonej Europy, a nawet NATO. Sen prysł w pierwszych latach XXI w., a potem rosyjskie rakiety rzeczywiście wzięły na cel co ważniejsze instalacje sojuszu w regionie. A ponieważ ich zasięgi ustawicznie wydłużano, cień zagrożenia coraz bardziej padał na Zachód.
Gen. Mirosław Różański: Tak politycy poddają Polskę Rosji
SS-20 kontra Pershing II
Historię INF przypominano już sto razy, więc w wielkim skrócie – chodziło głównie o to, by uchronić Europę przed widmem nuklearnej zagłady w przypadku wybuchu III wojny światowej. Niemiecka granica i rozciągnięta wzdłuż niej żelazna kurtyna najeżona była na początku lat 80. tysiącami pocisków mogących przenosić głowice jądrowe na kilka tysięcy kilometrów w głąb terenu przeciwnika. Bardzo nowoczesne jak na owe czasy radzieckie rakiety RSD-10 (SS-20 w kodzie NATO) przeraziły Zachód. Umieszczone były na kołowych wyrzutniach, napędzane stałym paliwem – a więc zdolne do błyskawicznego odpalenia.