Największa wyspa na świecie, położona w rejonie arktycznym i w 80 proc. pokryta lodem, należy do Danii, ale ma szeroką autonomię, w tym prawo do kontroli swoich bogactw naturalnych. Jej autochtoniczni przywódcy oświadczyli już, że kraj nie jest na sprzedaż. Rząd w Kopenhadze dyskretnie milczy, ale wiadomo, że w dzisiejszych czasach nie mógłby, nawet gdyby chciał, wbrew woli mieszkańców posiadłości przehandlować ją Ameryce. Daje już zresztą do zrozumienia, że by nie chciał. Łatwo odgadnąć, dlaczego – można sobie wyobrazić, jak Rosja zareagowałaby na taką ekspansję terytorialną USA.
Czytaj też: Upadają najważniejsze traktaty. Czy grozi nam nowy wyścig zbrojeń?
Już przed Trumpem próbowali
Pomysł amerykańskiego prezydenta nie jest więc możliwy do realizacji, ale nie znaczy to wcale, że jest głupi. Z punktu widzenia USA ma ekonomiczny i geopolityczny sens, na co wpadali już jego poprzednicy. Ponad sto lat temu ówczesny sekretarz stanu William H. Seward, który namówił prezydenta Andrew Johnsona do kupienia od Rosji Alaski za 7,2 mld dol., nalegał też na zakup Grenlandii, co miało m.in. pomóc w „okrążeniu” Kanady i skłonieniu jej do połączenia się ze Stanami. Dania nie zgadzała się jednak na utratę swej kolonii, a w 1917 r. formalnie USA uznały jej suwerenność nad wyspą.
Pomysł wrócił po II wojnie światowej – w 1946 r. administracja prezydenta Trumana zaoferowała Danii za Grenlandię 100 mln dol. w złocie. Jej znaczenie strategiczne wzrosło z początkiem zimnej wojny, gdyż stamtąd samoloty amerykańskie, wyposażone w bomby atomowe, miałyby najbliżej – lecąc nad Biegunem Północnym – do ZSRR.