Przeliczenie głosów nie zmieniło stanu rzeczy. Torysi będą mieli przewagę nad opozycją rzędu 70–80 mandatów (głosy są jeszcze liczone). Przypomina to ich dominację w epoce Margaret Thatcher w latach 80. Nacjonalistyczna, antyeuropejska Partia Konserwatywna Borisa Johnsona wygrała więc miażdżącą większością. Johnson zdobył „czerwony pas” w okręgach, które nawet od stu lat głosowały na kandydatów Partii Pracy.
Czytaj też: Dominic Cummings – zły duch brexitu
Torysi odebrali głosy laburzystom
Po dekadzie rządów, które miały w Izbie Gmin niewielką większość, Wielka Brytania wkracza w erę Bo-Jo, jak nazywa się Borisa. Jego prosty przekaz – „Dokończyć brexit” – przekonał m.in. górników z okręgu Wrexam, który od 80 lat wybierał Partię Pracy. Ok. godz. 2 nad ranem okazało się, że i tam zatriumfował konserwatysta. Torysi wygrali głosami laburzystowskich wyborców. Parę chudych lat brexitu wystarczy, by poczuli się oszukani.
Johnsona, typowego panicza z dobrego domu (toff), czeka teraz ciężka praca. Niespecjalnie mu to wychodzi, czego dowiódł na stanowisku ministra spraw zagranicznych. A w nadchodzącym czasie będzie musiał ułożyć się z Unią Europejską, utrzymać lub obniżyć podatki i przekonać północ kraju, że brexit jest epoką prosperity, a nie zapaści. Trudno to sobie wyobrazić w wykonaniu wiecowego polityka, fana haseł i happeningów, którego nudzą dokumenty i szczegóły. Jeśli Partia Pracy zreformuje się po odejściu Jeremy′ego Corbyna, już zapowiedzianego, może zwycięży w następnych wyborach.
Czytaj też: Szkoły Borisa Johnsona
Wielka Brytania pod rządami Johnsona
Na razie nastała epoka Bo-Jo, czy się to komuś podoba, czy nie. Robotnicy, nawet w górniczej północy, poparli konserwatystów, a to swego rodzaju rewolucja kulturowa. Pięć lat temu David Cameron prezentował się jako liberał, chwalił wolny rynek, Unię i małżeństwa gejowskie – wspomina „The Economist”. Dziś jego kolega, równie liberalny Johnson, ubrał się w szaty Mr Bull, fikcyjnego szlachcica z XVIII w., lekceważącego świat i wiedzącego wszystko lepiej niż „zdradliwi obcokrajowcy” – stawia na nacjonalizm, interwencjonizm i iluzoryczne deale z Donaldem Trumpem.
Wielka Brytania staje się Małą Anglią z imperialnymi marzeniami. Zapewne nie na rok czy dwa, lecz na dekadę. Na razie po triumfie szkockich nacjonalistów z SNP krajowi grozi rozpad po referendum w sprawie niepodległości, na które Szkoci będą nalegać. Odbudowa imperialnej świetności rozpocznie się więc od... demontażu. Wielka Brytania schudnie też o Irlandię Północną, odciętą od kraju unijnymi kontrolami celnymi. Jeśli domek z kart zacznie się rozpadać, za dwa, trzy lata Borisowi zabraknie już haseł do kolejnego zwycięstwa. Historia Wysp i tak będzie biec ku Europie. Z ostrym, historycznym zakrętem w grudniu 2019 r.