Choć wirus uderzył praktycznie we wszystkich miejscach na kontynencie, nie wszędzie zrobił to równomiernie. Pierwszym ogniskiem Covid-19 była włoska Lombardia. Najbogatsza część kraju popadła w kryzys pod koniec lutego. Uwaga zagranicznych mediów była tak skupiona na Mediolanie i Bergamo, że niemal bez echa przeszło wystąpienie tzw. czerwonych stref w innych krajach.
Zanim Europa wstrzymała oddech, nasłuchując nowych danych z północy Włoch, wirus szalał już na Wyspach Kanaryjskich i we Wspólnocie Autonomicznej Walencji. W połowie marca kolejnym ogniskiem choroby stał się Madryt, gdzie statystyki zachorowań szybko dogoniły, a potem prześcignęły włoskie miasta. Podobnych skupisk wirusa było w Europie mnóstwo – od metropolii londyńskiej, przez Bawarię, po tyrolski kurort narciarski Ischgl.
Czytaj też: Czy tragedii w Hiszpanii można było zapobiec
Koronawirus obnażył różnice
Wszędzie tam nadzwyczajna liczba pozytywnych przypadków wirusa była przypisywana konkretnym czynnikom socjoekonomicznym. Albo były to strefy bogatsze, których mieszkańcy więcej podróżują i są starsi, bardziej podatni na zachorowania, albo były to popularne cele turystyczne.
Niechcący koronawirus uwypuklił silne różnice między regionami europejskich krajów. Najmocniej było to widać we Włoszech, gdzie rząd nie wprowadził od razu ogólnonarodowej izolacji, ale stopniowo odcinał miasta i prowincje od reszty Półwyspu Apenińskiego.