Gdy Europa powoli się odmraża i wyprowadza społeczeństwa z izolacji, Ameryka Południowa w walce z pandemią Covid-19 jest właściwie na przeciwległym biegunie. Politycy na Starym Kontynencie mówią już niemal wyłącznie o gospodarczych skutkach lockdownu, tylko przypominając o obowiązku noszenia maseczek. Ich odpowiednicy po drugiej stronie globu nie mogą sobie pozwolić na taki luksus. O drugiej fali wirusa nawet nie myślą – przede wszystkim dlatego, że ta pierwsza w krajach latynoamerykańskich nie osiągnęła jeszcze szczytu.
Czytaj też: Koronawirus zostanie z nami długo. Może nawet pięć lat
Koronawirus? „Zwykła grypa”
Rządy do walki podeszły bardzo różnie, choć większość zareagowała relatywnie szybko. Chilijski prezydent Sebastian Piñera zamknął obywateli w domach i odwołał zaplanowane na kwiecień referendum konstytucyjne, zapowiadane jako jedno z najważniejszych wydarzeń politycznych od upadku dyktatury Augusto Pinocheta w 1989 r. Podobnie postąpiły władze Argentyny, a kraje andyjskie, zwłaszcza Peru i Boliwia, już w marcu zaczęły dystrybuować środki ochrony osobistej. Z tej różnorodnej, choć co do zasady spójnej mozaiki wyłamywała się Brazylia, największy kraj regionu i, jak się dzisiaj okazuje, największa w tym regionie ofiara pandemii.
Prezydent Jair Bolsonaro, ultraprawicowy radykał, cały czas uważa wirusa za zjawisko wykreowane przez liberalne elity działające w spisku z koncernami farmaceutycznymi. Cel tego spisku jest oczywisty – zatrzymanie brazylijskiej gospodarki, eksportu żywności i surowców naturalnych. Choć sam przeszedł infekcję, nadal się upiera, że to „zwykła grypa”, ignoruje zalecenia WHO i własnego ministerstwa zdrowia. W końcu do powstrzymania się od szerzenia kłamliwych informacji na temat choroby zmusił go brazylijski sąd najwyższy, zabraniając polemik z resortem, a Facebook i Twitter usunęły jego wpisy.
Brazylia przed szczytem zachorowań
Jak to jednak często bywa, konflikty na najwyższych szczeblach nie do końca przekładają się na sytuację zwykłych obywateli. A ci z powodu opieszałości administracji Bolsonaro w pierwszych tygodniach pandemii znaleźli się teraz w jej epicentrum. W ubiegłym tygodniu liczba zgonów z powodu koronawirusa przekraczała 600 na dobę przez trzy dni z rzędu. Zakażonych jest ponad 241 tys. osób, to czwarty wynik na świecie: po USA, Rosji i Wielkiej Brytanii. Całkowita liczba ofiar przekracza 16 tys. Co więcej, rośnie szybko – w tej chwili gorsze dobowe statystyki umieralności mają tylko Stany Zjednoczone.
Wciąż nie wiadomo, kiedy pandemia w Brazylii osiągnie szczyt – mówi się o końcówce maja, czerwcu lub nawet lipcu. Pewne jest, że wirus zbierze tragiczne żniwo i zostanie tam na długo. Symulacja badaczy z Uniwersytetu Oksfordzkiego, przygotowana we współpracy z brazylijskimi naukowcami, wskazuje, że kraj może ponieść jeszcze większe straty niż USA, a 9 czerwca liczba zgonów na Covid-19 może przekroczyć 65 tys.
Dane i tak należy przyjmować z przymrużeniem oka. Niski poziom testowania zaniża z pewnością liczbę zakażonych, nawet ministerstwo zdrowia przyznaje, że nie ma pojęcia, ile się w kraju takich badań przeprowadza. Wielu chorych umiera w domach, a tych zgonów do ogólnonarodowej statystyki urzędnicy nie dopisują. Jeśli dodać milionowe fawele na obrzeżach miast, w których nad pandemią zapanować próbuje nie władza publiczna, ale zorganizowana przestępczość, otrzymamy tragiczny obraz. Zdaniem Centrum Działań ds. Zdrowia Publicznego całkowita liczba zakażonych może być w kraju nawet kilkunastokrotnie wyższa od oficjalnej.
Czytaj też: Spór naukowców. Pandemia nie zaczeka na więcej danych
Ministrowie podają się do dymisji
Kryzys pandemiczny szybko przerodził się w polityczny. W kwietniu ze stanowiska ministra zdrowia musiał odejść niezwykle popularny Luis Mandetta, który regularnie wchodził w zwarcie z Bolsonaro. Zastąpił go Nelson Teich, wytrwał niecały miesiąc. Rezygnację ogłosił 15 maja w krótkiej wiadomości na WhatsAppie. Przyczyn nie podał. Nieoficjalnie wiadomo, że Teich, który początkowo popierał strategię prezydenta, z czasem przestał się z nim zgadzać i zażądał zaostrzenia restrykcji. Przyspieszenie pandemii przelało czarę goryczy, Teich nie chciał być odpowiedzialny za tę klęskę.
Z powodu konfliktu z prezydentem odszedł też minister sprawiedliwości Sergio Moro. Pod adresem Bolsonaro rzucał jednak znacznie poważniejsze zarzuty. Oskarżał go o ręczne sterowanie prokuraturą i ingerowanie w przebieg śledztw, zwłaszcza sprawy Lava Jato – sięgającego najwyższych szczytów gigantycznego skandalu korupcyjnego. Wreszcie przeciw głowie państwa zbuntowali się samorządowcy i przedstawiciele władz stanowych. Walcząc z lekceważącą polityką prezydenta, miasta i stany same wprowadzały przymusowe kwarantanny, ograniczenia w korzystaniu ze sklepów, zamykały szkoły i organizowały transporty sprzętu medycznego.
Czytaj też: Kto i po co sieje zamęt w sprawie koronawirusa
Brazylia gra w rosyjską ruletkę
Na poziomie lokalnym ciężko jednak wygrać z takim przeciwnikiem jak SARS-CoV-2. Zwłaszcza że rząd federalny nadal nie kwapi się, by wprowadzić ogólnokrajową strategię walki. Nawet w największych i najlepiej zaopatrzonych metropoliach sytuacja wygląda już dramatycznie. Bruno Covas, mer São Paolo, w rozpaczliwym przekazie do mediów poinformował w weekend, że szpitale zapełnione są w 90 proc. i już w ciągu dwóch tygodni może zabraknąć miejsc. Niewiele lepiej jest w Rio de Janeiro, Kurytybie, Salvadorze, Fortalezie i innych dużych ośrodkach. „Rząd gra z nami w rosyjską ruletkę” – mówi Covas.
Bolsonaro pozostaje niewzruszony. Kolejne dymisje nie robią na nim wrażenia, a w przekazach do obywateli wciąż koncentruje się na działaniu „dla dobra przedsiębiorstw”. Rosnącej liczbie zachorowań i zgonów, ale też innym tragicznym wydarzeniom w kraju – pojawieniu się wirusa u jeszcze bardziej bezbronnych rdzennych plemion amazońskich czy bezprecedensowej fali policyjnej przemocy w dzielnicach biedy – Jair Bolsonaro nie poświęca ani słowa. Bo jak udowadnia na przykładzie ofiar koronawirusa, problemy innych nie do końca są jego własnymi problemami.