Wypowiedzi i decyzje Donalda Trumpa w odpowiedzi na falę demonstracji i rozruchów po zabójstwie czarnoskórego George’a Floyda w Minneapolis nie zjednały mu poparcia większości Amerykanów. Notowania prezydenta spadły i gdyby wybory odbyły się dziś, najpewniej przegrałby walkę o reelekcję z Joe Bidenem. Ale od wyborów dzieli nas jeszcze pięć miesięcy.
Trump o rasizmie w policji nie mówi
Kiedy zamieszki dotarły do Waszyngtonu, Trump najpierw ukrywał się w podziemnym bunkrze na terenie Białego Domu. W poniedziałek wieczorem przemówił, wzywając gubernatorów do „zdominowania” ulicznych protestów. Zagroził wprowadzeniem do stanów regularnej armii federalnej, wezwał ją do stolicy na pomoc i podkreślił, że jest „prezydentem prawa i porządku”. Następnie policjanci wraz z żandarmerią wojskową zaatakowali pokojowych demonstrantów zgromadzonych na pl. LaFayette’a gazem łzawiącym i gumowymi kulami, aby oczyścić teren dla prezydenta, który udał się do pobliskiego kościoła episkopalnego św. Jana. Przed wejściem dał się sfilmować kamerom telewizyjnym z uniesioną Biblią.
W wystąpieniach po zabójstwie w Minneapolis Trump nie wspomina ani słowem o rasizmie w policji i potrzebie jej reform, niezbędnych, aby zapobiec podobnym tragediom. Morderstwo Floyda było dla niego tylko odosobnionym przypadkiem psychopatologii. Tymczasem policyjne zabójstwa podejrzanych lub aresztowanych zdarzają się w USA często od lat, a ich sprawcy z reguły unikają kary. Wypowiedzi Trumpa uderzały brakiem współczucia dla rodziny Floyda, a wezwania stanów do bezwzględnego tłumienia protestów podsycały podziały.