Przy szpitalu stoi kilka radiowozów. Około 50 funkcjonariuszy zabezpiecza i patroluje okolicę Charite. Ochrona legitymuje każdego, kto chce wejść do środka, zapewniając, że środki ostrożności obowiązują z powodu koronawirusa, a nie szczególnego pacjenta – lidera rosyjskiej opozycji Aleksieja Nawalnego. Trafił tu przewieziony z Omska, jest podejrzenie, że został otruty.
Pod szpitalem w Berlinie zebrało się trochę protestujących. Daria mieszka tu od 16 lat, na Charite towarzyszą jej kilkuletnia córka i narzeczony Niemiec. Tu spotkali Lanę, która podobnie jak oni chciała wesprzeć Nawalnego.
Lepiej tak niż nic nie robić
AGNIESZKA ZAGNER: Jesteście tu tylko we troje?
DARIA: Sama jestem zdziwiona, że tak nas tutaj mało. Spodziewałam się, że więcej Rosjan zechce wesprzeć Aleksieja, zwłaszcza że w Berlinie mieszka ich całkiem sporo. Pytaliśmy o to dziennikarzy, którzy są tu od rana, ponoć nikt przed nami nie przyszedł.
LANA: Społeczność rosyjska w Berlinie to co najmniej 10 tys. osób. Nie wiem, dlaczego jest nas tak mało. Ale to i tak ważny symbol. Lepiej tak niż nic nie robić.
Dlaczego tu przyszliście?
DARIA: W tej chwili mamy w Rosji dyktaturę w czystej postaci. Nie decydujemy o tym, kto rządzi, nie mamy prawa do własnych poglądów. Jesteśmy młodzi i nie chcemy tak żyć. Przyszliśmy, bo Aleksiej ryzykuje zdrowie i życie, żebyśmy mogli żyć w lepszym państwie. Ja nie jestem na to gotowa, podziwiam to, co robi.
LANA: Wielu Rosjan wierzy, że Aleksiej nie został otruty.