Pożary na Lesbos całkowicie zniszczyły w zeszłym tygodniu obóz Moria zamieszkały przez 12,5 tys. migrantów, w tym wielu czekających na rozpatrzenie wniosków o azyl lub jakąś formę ochrony międzynarodowej. Moria, podobnie jak obozy na paru innych greckich wyspach, to kluczowy element taktyki hamowania migracji przyjętej przez Unię w porozumieniu z Turcją w 2016 r. Migranci, którzy się tutaj przeprawili, nie są przewożeni do kontynentalnej Grecji przed (choćby wstępnym) pozytywnym rozpatrzeniem wniosku azylowego. Ma to zapobiec ich samodzielnemu podróżowaniu lądem przez Bałkany na północ Europy, głównie do Niemiec.
Szkopuł w tym, że Morię zaprojektowano na 3 tys. ludzi, a Grecy jeszcze wiosną tego roku – mimo gotowości Brukseli do dalszego hojnego płacenia na „zarządzanie granicą” – przetrzymywali w nierozbudowywanym obozie ok. 25 tys. osób (Mitylena, czyli stolica Lesbos, liczy 27 tys. mieszkańców). I dopiero presja polityczna ze strony nowej komisarz ds. wewnętrznych Ylvy Johansson (jej poprzednikiem był Grek Dimitris Awramopulos) w ostatnie pół roku rozładowała Morię o połowę dzięki kilkunastu krajom Unii, które dobrowolnie przejęły zwłaszcza niepełnoletnich migrantów bez dorosłych opiekunów.
Czytaj też: Pożar w obozie na Lesbos. Po Morii został tylko popiół
Skąd taki tłok na Lesbos
Obecny kształt polityki azylowej UE to efekt sporów z lat 2015–16. Najpierw Polska, po parlamentarnej wygranej PiS, z resztą Grupy Wyszehradzkiej zwalczała obowiązkową relokację