Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Pożar w obozie na Lesbos. Po Morii został tylko popiół

Uchodźcy stracili dach nad głową i dokumenty. Uchodźcy stracili dach nad głową i dokumenty. Alkis Konstantinidis / Reuters / Forum
Obóz dla uchodźców na wyspie doszczętnie spłonął, a jego mieszkańcy koczują w lasach i przy drogach. Tragedia to efekt chowania głowy w piasek, nie tylko przez greckie władze.

Po latach ostrzeżeń, że tzw. hot spoty, ośrodki dla uchodźców na wyspach Morza Egejskiego, to tykająca bomba, spłonął niesławny obóz Moria na Lesbos. Na razie nic nie wiadomo o ofiarach śmiertelnych, ale większość z ok. 13 tys. jego mieszkańców została bez dachu nad głową. Być może doszło do podpalenia, śledztwo się toczy. Co równie tragiczne, pożar to logiczna konsekwencja polityki tymczasowych rozwiązań.

Czytaj też: Kryzys migracyjny coraz bliżej

Skąd migranci na Lesbos?

Migranci z Syrii, Iraku, Afganistanu czy innych krajów napływali na greckie wyspy z Turcji: na pontonach, łódkach, prowizorycznych tratwach. Od 2015 r., czyli szczytu kryzysu, Grecja naprędce budowała obozy dla tych, którzy w Europie szukali azylu. Wciąż funkcjonują na pięciu wyspach.

Rok później liczba migrantów znacząco się zmniejszyła, głównie dzięki umowie Unii z Turcją, ale przyjazdy nie ustały. Migranci zaczęli się tłoczyć w tymczasowej prowizorce. Ze wszystkich obozów największa zawsze była Moria. Zaprojektowana dla 3 tys. osób, w rekordowym momencie – tuż przed wybuchem pandemii – mieściła ich ok. 20 tys.

Czytaj też: Lesbos znów jest wyspą chaosu

Zatrzymać migrantów na wyspach

Greckie władze starały się ostatnio rozładować tłumy na wyspach, ale przy obecnym stanie infrastruktury nie jest to łatwe. Obozy na stałym lądzie od dawna są pełne, a innej opcji za bardzo nie ma.

Reklama