Po latach ostrzeżeń, że tzw. hot spoty, ośrodki dla uchodźców na wyspach Morza Egejskiego, to tykająca bomba, spłonął niesławny obóz Moria na Lesbos. Na razie nic nie wiadomo o ofiarach śmiertelnych, ale większość z ok. 13 tys. jego mieszkańców została bez dachu nad głową. Być może doszło do podpalenia, śledztwo się toczy. Co równie tragiczne, pożar to logiczna konsekwencja polityki tymczasowych rozwiązań.
Czytaj też: Kryzys migracyjny coraz bliżej
Skąd migranci na Lesbos?
Migranci z Syrii, Iraku, Afganistanu czy innych krajów napływali na greckie wyspy z Turcji: na pontonach, łódkach, prowizorycznych tratwach. Od 2015 r., czyli szczytu kryzysu, Grecja naprędce budowała obozy dla tych, którzy w Europie szukali azylu. Wciąż funkcjonują na pięciu wyspach.
Rok później liczba migrantów znacząco się zmniejszyła, głównie dzięki umowie Unii z Turcją, ale przyjazdy nie ustały. Migranci zaczęli się tłoczyć w tymczasowej prowizorce. Ze wszystkich obozów największa zawsze była Moria. Zaprojektowana dla 3 tys. osób, w rekordowym momencie – tuż przed wybuchem pandemii – mieściła ich ok. 20 tys.
Czytaj też: Lesbos znów jest wyspą chaosu
Zatrzymać migrantów na wyspach
Greckie władze starały się ostatnio rozładować tłumy na wyspach, ale przy obecnym stanie infrastruktury nie jest to łatwe. Obozy na stałym lądzie od dawna są pełne, a innej opcji za bardzo nie ma.