Na dalekim południu powtarza się scenariusz z przełomu wiosny i lata. Już wtedy reszta świata patrzyła na Nową Zelandię z mieszanką podziwu i zazdrości. Gdy krzywe zachorowań w Europie spłaszczały się wolno, a Stany Zjednoczone i Ameryka Łacińska nie były w stanie zahamować wirusa, tam liczba nowych przypadków zbliżała się do zera. Chorych nie przybywało przez większość maja, aż wreszcie 10 czerwca premier Ardern zdecydowała się zdjąć wszystkie obostrzenia. Nowa Zelandia stała się oficjalnie krajem wolnym od koronawirusa, a szefowa rządu z tej okazji pozwoliła sobie na taniec radości we własnej kuchni.
Jacinda Ardern znów miała rację
Covid-19 wrócił dwa miesiące później. Po 102 dniach bez ani jednego potwierdzonego przypadku ognisko choroby wybuchło w Auckland, największym mieście kraju. W liczbach bezwzględnych było oczywiście bez porównania mniejsze od europejskich czy amerykańskich, bo w szczycie na przełomie sierpnia i września nowych zachorowań było maksymalnie kilkanaście na dobę. Rząd był jednak w gotowości do działania.
Całe miasto, liczące ponad półtora miliona mieszkańców, objęto tzw. trzecim poziomem restrykcji, co oznaczało przymusową dwutygodniową kwarantannę dla wszystkich, zamknięcie restauracji i lokali usługowych oraz limity liczby klientów w sklepach. I choć wielu Nowozelandczykom tak zdecydowana reakcja na zaledwie kilka nowych przypadków, wywołanych przez zakażenia w jednej rodzinie, wydawała się przesadzona i zbędna, dziś widać, że Ardern znów miała rację.