Do końca ubiegłego tygodnia zagłosowało już prawie 50 mln Amerykanów. Choć tym razem spełnienie obywatelskiego obowiązku jest szczególnie stresujące i czasochłonne. Wyborców atakuje kakofonia tweetów Donalda Trumpa, który twierdzi, że głosowanie pocztą prowadzi do masowych oszustw. Bombardują ich maile niby od skrajnie prawicowej grupy Proud Boys grożące, że odbiorca „musi” poprzeć prezydenta – które później okazują się częścią kampanii dezinformacji z Iranu.
Trzeba też pokonać formalności związane z głosowaniem pocztą albo w niektórych stanach dojechać ponad 100 km do punktów wyborczych. Ludzie czekają w gigantycznych kolejkach, aby wrzucić kartę do głosowania. Do wielogodzinnego czekania przygotowują się zawczasu, przynosząc składane krzesełka i kanapki i ustawiając się w ogonkach przed świtem.
Możliwość głosowania wcześniejszego i korespondencyjnego – przedtem raczej wyjątek – otworzono na szeroką skalę z powodu pandemii. Co trzeci wyborca zdecydował się na opcję pocztową z lęku przed koronawirusem. Innych zachęca się, by nie czekali do 3 listopada, bo wybory spiętrzone w jednym dniu grożą chaosem.
Ogromna, przedterminowa frekwencja świadczy o wyjątkowym zmotywowaniu Amerykanów z obu politycznych obozów. Ale wśród głosujących wcześniej przeważają zwolennicy Joego Bidena. Wierzą w jego zwycięstwo, bo wskazują na to sondaże, stawia na niego giełda i polityczni bukmacherzy. Czyżby sprawa była już przesądzona?
„Ciężko coś przewidywać, szczególnie jeśli chodzi o przyszłość” – powiedział kiedyś filozofujący baseballista Yogi Berra i jego sentencja pasuje jak ulał do obecnej sytuacji. Mimo optymistycznych dla demokratycznego kandydata prognoz jego sztabowcy przyznają, że wygranej nie są pewni.