Natychmiast po zatwierdzeniu wyniku wyborów przez Kongres w czwartek nad ranem prezydent wygłosił oświadczenie i obiecał, że 20 stycznia, czyli w dniu inauguracji Joego Bidena jako jego następcy, „odbędzie się regularne przekazanie władzy”. Podkreślił jednak, że nadal nie uznaje swojej porażki i „będzie walczyć, aby tylko legalne głosy zostały policzone”.
Wypowiedź Trumpa – który w środę w stolicy wezwał swoich fanów do zaatakowania siedziby Kongresu, gdzie w starciach tłumu ze strażą parlamentarną zginęły co najmniej cztery osoby – sugeruje, że dopóki rezyduje w Białym Domu, można się po nim spodziewać wszystkiego.
Czytaj też: Kruche ego syna despoty. Bratanica diagnozuje Trumpa
Rebelianci w pilnie strzeżonym Kongresie
Komentatorzy dociekają teraz, jakim cudem dopuszczono do wdarcia się rebeliantów – jak się ich powszechnie nazywa – do symbolicznej świątyni amerykańskiej demokracji. Od ataku terrorystycznego 11 września 2001 r. gmach Kapitolu jest silnie strzeżony, otoczony barierami i dostanie się do niego wymaga – poza członkami Kongresu, ich personelem i akredytowanymi dziennikarzami – przejścia specjalnym tunelem z bramkami kontrolnymi wyposażonymi w detektory metali.
Budynek chroni i porządku pilnuje w środku policja Kongresu w sile 1,7 tys. funkcjonariuszy. Tymczasem w środę pozwolili oni na wtargnięcie do środka – drzwiami i oknami po wybiciu szyb – kilkuset trumpistów, którzy pomagali sobie łopatami, drzewcami flag narodowych i plastikowymi tarczami używanymi przez policję przy tłumieniu rozruchów.