„Demokracja jest drogocenna, demokracja jest krucha, wszyscy sobie o tym znowu przypomnieliśmy. Ale to moment, w którym demokracja zwyciężyła!” – ogłosił 46. prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden dziś w samo południe na schodach Kapitolu w Waszyngtonie.
Dwa tygodnie wcześniej w tym samym miejscu amerykańska demokracja się zachwiała – wściekły tłum wdarł się do siedziby parlamentu, żeby nie dopuścić do zatwierdzenia wyniku listopadowych wyborów. Człowiek, który sprowokował ten atak – pokonany Donald Trump – nie był obecny na inauguracji Bidena. Rano odleciał na Florydę, do swojej rezydencji Mar-a-Lago. Ostatni raz coś podobnego zdarzyło się w 1869 r. – Andrew Johnson nie pojawił się na inauguracji swojego następcy Ulyssesa Granta. Jednakże w 2021 r. było znacznie gorzej, bo pierwszy raz w historii USA przez długie dwa miesiące – od wyborów do zaprzysiężenia – nie było jasne, czy pokonany odda władzę następcy. Trump w kółko powtarzał, że wybory zostały sfałszowane, i próbował je na różne sposoby podważać.
Czytaj też: Jakiej Ameryki chce Biden
Flagi zamiast tłumu Amerykanów
Było zatem oczywiste, że Biden – po długiej narodowej traumie – w inauguracyjnej mowie zaapeluje o pojednanie. „Nie ma takiej rzeczy, której nie jesteśmy w stanie my, Amerykanie, osiągnąć, jeśli jesteśmy razem!” – powtórzył chyba po raz setny w ostatnich kilkunastu miesiącach. Aplauzu nie było, bo na placu przed Kapitolem zamiast setek tysięcy ludzi, którzy zwykle ściągają do Waszyngtonu na prezydenckie inauguracje, stały tylko flagi.