Licząca 1,3 mln obywateli Estonia jest jednym z mniejszych państw Unii Europejskiej. W 1991 r. odzyskała niepodległość po 70 latach w Związku Radzieckim. W 2004 r. weszła do NATO (pięć lat po Polsce) i do UE (razem z nami). Tallin chlubił się bliskimi relacjami z krajami nordyckimi, stabilną sceną polityczną i pozycją kraju, któremu najlepiej na świecie udało się przeprowadzić cyfryzację administracji. W ostatnich latach, tak jak w innych państwach naszego regionu, do głosu zaczęli tam jednak dochodzić nacjonaliści, a do nierozwiązanych problemów należą korupcja i niezasymilowana mniejszość rosyjska (ponad 25 proc. mieszkańców).
Czytaj też: NATO kontra Rosja. Kto kogo wymanewruje?
Alians centrystów z nacjonalistami
Upadła przed tygodniem koalicja rządząca Estonią była rzadkim w Europie przypadkiem współpracy partii głównego nurtu z nacjonalistycznymi populistami. Tworzyły ją liberalna Estońska Partia Centrum, nacjonalistyczna Estońska Konserwatywna Partia Ludowa (EKRE) oraz chadecka Isamaa (Ojczyzna).
Premierem kraju od 2016 r. był szef centrystów Jüri Ratas, który po wyborach parlamentarnych w 2019 r. dla zachowania władzy dogadał się z EKRE (zdobyli 19 mandatów w 101-osobowym Riigikogu). Wejście do koalicji partii uważanej za skrajnie prawicową, współpracującej m.in. z włoską Ligą Matteo Salviniego czy francuskim Frontem Narodowym Marine Le Pen, spowodowało duże zamieszanie. Protestowała m.in. prezydent Kersti Kaljulaid, która podczas zaprzysiężenia rządu ubrała bluzę z napisem „Słowo jest wolne”.