Wpis Jakuba Żulczyka wywołał dyskusję o granicach wolności słowa. Politycy opozycji, dziennikarze i twórcy uznają postawienie pisarza w stan oskarżenia za irracjonalne, a przepisy o zniesławieniu prezydenta – za relikt czasów minionych, przywołujący na myśl raczej epokę monarchii absolutnych niż współczesnych państw. Prawica kontruje, że Żulczyk naruszył majestat głowy państwa, a aparat państwowy musi go chronić – stąd zainteresowanie prokuratury całą sprawą.
Sytuacja, gdy pisarz, komentując w internecie słowa Dudy o wyborach prezydenckich w USA i nazywając go przy tym „debilem”, ryzykuje karę nawet trzech lat pozbawienia wolności, na pierwszy rzut oka wydaje się groteskowa. Ale Polska pod tym względem nie jest wyjątkiem. Regulacje, na mocy których za znieważenie głowy państwa idzie się do więzienia lub płaci mandat, funkcjonują w wielu krajach. W praktyce jednak są prawną skamieliną i rzadko doprowadzają do skazania. Jeśli, oczywiście, skupiać się na szeroko pojętym świecie demokratycznym. Bo już np. w Arabii Saudyjskiej obraza rodziny królewskiej od 2014 r. podpada pod paragraf o działalności terrorystycznej. Co prawda wątpliwe, by ktokolwiek w Polsce chciał być zestawiany z tak opresyjnym reżimem.
Obraza honoru, prestiżu, majestatu
Takie historie jak ta Żulczyka Europa zna doskonale i żeby je znaleźć, nie trzeba zagłębiać się w odległą przeszłość. Francuski parlament karę za znieważenie prezydenta usunął dopiero w 2013 r. Rok później podobna do polskiej debata przetoczyła się przez Włochy, gdzie o obrazę majestatu ówczesnego prezydenta Giorgio Napolitano został oskarżony prawicowy polityk Francesco Storace. Minister zdrowia w rządzie Silvio Berlusconiego, dziś współpracujący z postfaszystowskimi Braćmi Włoskimi, zarzuty usłyszał za znacznie łagodniejsze określenie od tego, którego użył polski pisarz.