Wynegocjowany w zeszłym roku Fundusz Odbudowy (FO) jest wart 750 mld euro (390 mld dotacji plus 360 mld tanich kredytów), z czego Polsce przypadłoby najpewniej 27 mld dotacji i 32 mld pożyczek. Pierwsze wypłaty powinny zacząć się latem, ale najpierw wszystkie kraje muszą ratyfikować umowę o dochodach Unii (o „zasobach własnych”), potrzebną niezbyt pilnie budżetowi wspólnoty (na lata 2021–27), za to bardzo pilnie Funduszowi, który bez tego nie ruszy. Do niedawna najpóźniejszej ratyfikacji oczekiwano w Austrii (w połowie maja), a choć Polska i Węgry w ogóle nie zadeklarowały się co do terminów, do tego Warszawa ma problem m.in. w rządzącej Zjednoczonej Prawicy, to Bruksela liczy na ich podpisy jeszcze w kwietniu.
Szkopuł w tym, że nad tym całym harmonogramem Funduszu Odbudowy nagle zawisło pytanie o Niemcy. Trybunał Konstytucyjny z Karlsruhe nakazał 26 marca prezydentowi Frankowi-Walterowi Steinmeierowi wstrzymanie się z ratyfikacją – już przegłosowaną przez obie izby parlamentu.
Czytaj też: Fundusz Odbudowy. W co gra PiS, a w co opozycja
Czarny scenariusz. Brak niemieckiego podpisu
Nie dość, że sędziowie z Karlsruhe przyjęli skargę grupy działaczy kierowanych przez Bernda Luckego na domniemaną niekonstytucyjność FO, to jeszcze w trybie doraźnym zażądali od Steinmeiera, by poczekał, aż zdecydują, w jakim trybie będą rozpatrywać skargę i czy w ramach środka tymczasowego przedłużą zakaz sygnowania ustawy ratyfikacyjnej.
W scenariuszu optymistycznym (i zdaniem wielu ekspertów dość prawdopodobnym), którego kurczowo trzyma się teraz Bruksela, Karlsruhe już w maju zezwoli Steinmeierowi na podpis i dalej na spokojnie będzie rozpatrywał skargę, co może zająć nawet kilkanaście miesięcy.