Kiedy w ostatnich miesiącach przez chwilę uwaga świata skupiła się na zdewastowanych przez koronawirusa Indiach, Brazylia zeszła na dalszy plan. Po raz pierwszy od dawna, bo do tej pory to właśnie największy kraj na kontynencie latynoamerykańskim był niemal synonimem klęski w walce z zarazą. Jeszcze na początku roku regularnie płynęły stamtąd depesze o kolejnych sforsowanych przez covid-19 barierach psychologicznych – dziesiątkach tysięcy zakażeń dziennie, tysiącach zgonów. Ilustrowały je najczęściej zdjęcia zaimprowizowanych cmentarzy, grobów na plażach, pospiesznie sklecanych cienkich trumien. I oceny naukowców głoszących, że dane te, choć szokujące, nie przystają do rzeczywistości: statystyki zgonów są niedoszacowane, nadchodzi kryzys ekonomiczny, gigantyczne jest wykluczenie edukacyjne i ukryte bezrobocie, wzrasta też przestępczość zorganizowana.
Czytaj też: Szczepionki z Chin nie dają rady
Dość bierności Bolsonaro
Żadnym z tych zjawisk Jair Bolsonaro zdaje się nie przejmować, tak samo jak nie przejmował się samym koronawirusem. Najpierw uznał go za zwykłą grypę, bojkotując zalecenia i wyśmiewając ideę dystansu społecznego. Gdy zaraza zbierała śmiertelne żniwo, wzruszał ramionami, mówiąc, że niektórzy po prostu muszą umrzeć i nie ma w tym nic dziwnego. Przy okazji wypowiedział wojnę samorządowcom z największych miast, którzy wbrew polityce federalnej nakładali regionalne obostrzenia.