Chińska prowincja Henan zmaga się z wielką powodzią, już publicystycznie okrzykniętą powodzią tysiąclecia, przynajmniej w lokalnej skali. Przyczyną są gwałtowne deszcze, które spadły 20 lipca, największe od co najmniej sześciu dekad, odkąd skrupulatnie prowadzone są obserwacje meteorologiczne. W stolicy prowincji, w 10-milionowym mieście Zhengzhou, spadło w ciągu doby tyle deszczu, ile pada w rok, a przez jedną popołudniową godzinę – 200 ml na m kw., czyli jedna trzecia rocznej normy.
Szybko spora część niezamożnej prowincji została zalana potokami brunatnej mazi, wypełniającej ulice, wdzierającej się do budynków w szeregu miast, m.in. na stacje i do tunelów metra w Zhengzhou, rozlała się na 215 tys. ha upraw. Zginęły co najmniej 33 osoby, ok. 10 jest zaginionych, wstępne straty oszacowano na równowartość blisko 200 mln dol. Z reguły bilans ofiar takich kataklizmów rośnie w miarę opadania wody, podobnie po dokładniejszej ocenie zniszczeń przyrastają straty.
Czytaj też: Tamomania. Jak Chińczycy nawadniają suchą północ kraju
Woda pod sufit w metrze
Mieszkańcy Henanu (prowincja ma ich prawie 100 mln) narzekają, że nikt ich nie ostrzegł, prognozy nie były alarmujące. Inaczej niż przy okazji niedawnej nawałnicy w Pekinie władze nie zaleciły pozostawania w domach, nie zawieszono zajęć w szkołach itd. Rangę symbolu henańskiej powodzi zyskały zdjęcia z zalanego pociągu kolei podziemnej w Zhengzhou – wody w wagonach było tyle, że pasażerowie nie mieli już czym oddychać, wyżsi trzymali dzieci pod sufitem, pomagali niższym utrzymywać nosy i usta ponad powierzchnią.