Życie polityczne w Brazylii przyspieszyło w lipcu i sierpniu tak bardzo, że łatwo się pogubić w labiryncie kolejnych wniosków prokuratorskich, publicznych gróźb i alarmistycznych listów otwartych. Przez większość ubiegłego i tego roku największy kraj w Ameryce Łacińskiej przebijał się na czołówki serwisów głównie ze względu na pandemię. 589 tys. zgonów, 21 mln zachorowań i przerażające (choć często, niestety, upraszczające rzeczywistość) obrazki: prowizoryczne cmentarze na plażach, przepełnione szpitale, ochotnicy dostarczający butle z tlenem w głąb Amazonii.
Honorowy patronat nad tym dramatem objął Jair Bolsonaro, negacjonista uparcie forsujący tezę, że covid-19 jest zwykłą grypą, a śmierć, nawet z powodu wirusa, należy po prostu zaakceptować, bo jest częścią cyklu życia. Nie żałował swoich słów ani tysięcy zmarłych współobywateli. Ani też, jak się niedawno okazało, publicznych pieniędzy na szerzenie własnej propagandy.
Czytaj też: Szczepionki z Chin nie dają rady
Prowizja dla Bolsonaro
Już w szczycie zachorowań i zgonów pojawiały się głosy, że prezydenta za zaniechania należy usunąć z urzędu i zamknąć w więzieniu. Protestowali przeciw niemu samorządowcy z największych miast, których wyzywał od idiotów, protestowali też sami obywatele. Ultrakonserwatywnej głowie państwa wielkiej krzywdy to nie zrobiło, cieszył się relatywnie sporym poparciem – zwłaszcza w klasie średniej i wyższej, wdzięcznej mu za probiznesową politykę i zdecydowaną walkę z zorganizowaną przestępczością.