Sytuacja na Białorusi, w tym prześladowania opozycji oraz wytwarzanie presji migracyjnej na granicach z Polską, Litwą i Łotwą przez reżim Łukaszenki, była we wtorek tematem debaty europosłów z komisarz ds. wewnętrznych Szwedką Ylvą Johansson. Od tygodni w tej sprawie próbuje ratować humanitarne oblicze Brukseli, czego efektem były jej apele o zaproszenie Fronteksu (czyli Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej z siedzibą w Warszawie) na granicę z Białorusią. Chodziło przede wszystkim o „urzędników łącznikowych”, którzy – jak to ujął jeden z naszych rozmówców w Komisji Europejskiej – byliby „oczami Brukseli”. Polacy służą w misjach Fronteksu na Litwie i Łotwie, więc trudno było odrzucić argumenty Warszawy, że nie potrzebuje kryzysowego wsparcia przez zwykłych funkcjonariuszy granicznych z innych krajów UE.
Czytaj też: Zdjęcia dzieci na granicy nie dają spać
Po co Unii taki Fronteks?
Frontex ma zszarganą reputację z powodu oskarżeń o uczestnictwo, a co najmniej bierne świadkowanie pushbackom (odpychaniu) na Morzu Śródziemnym. Zajmowała się tym nawet europarlamentarna komisja śledcza. Pomimo to obecność łącznikowych wydawała się pomocna zwłaszcza w warunkach stanu wyjątkowego, który odcina dostęp organizacjom pozarządowym i mediom. Ale nie zgodził się na to szef polskiego MSWiA Mariusz Kamiński podczas zeszłotygodniowej rozmowy z Johansson w Warszawie, więc komisarz nawet nie wracała we wtorek do tego postulatu.
Polska w ramach łagodzenia zadrażnień z Brukselą zaprosiła na pogranicze szefa Fronteksu Fabrice’a Leggeriego, który w poniedziałek był tam w obecności przedstawicieli władz PiS.