Jair Bolsonaro, pierwszy drwal półkuli zachodniej, znany z pogardy dla środowiska, powinien prędzej taką deklarację wyśmiać, niż się pod nią podpisać. Na pierwszy rzut oka bliżej mu przecież do politycznego wzorca Donalda Trumpa, który wyprowadził USA z porozumienia paryskiego, niż do progresywnych liderów w typie Emmanuela Macrona, zatroskanych losem drzew i zwierząt. Prezydent Francji jest tu zresztą przywoływany nie przez przypadek, bo kiedy dwa lata temu rekordowe pożary niszczyły lasy Amazonii, to właśnie on prowadził międzynarodową koalicję, oferując Brazylii pomoc finansową i wojskową. Bolsonaro demonstracyjnie odmówił, krzycząc do mikrofonów telewizyjnych, że to, co dzieje się w dżungli, to wewnętrzna sprawa jego kraju. A kto w nie ingeruje, narusza jego suwerenność.
Czytaj też: Bolsonaro oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości
Deforestacja deforestacji nierówna
Czy od tego czasu miał miejsce jakiś gigantyczny zwrot w jego paradygmacie? Czy zaczął bać się presji międzynarodowej? Przeciwnie, jego polityka jest coraz bardziej radykalna, w poważaniu ma już fundamenty demokratycznego ustroju, a Amazonia to dla niego nadal głównie obszar inwestycyjny, a nie chroniony. Skąd zatem podpis „Trumpa tropików” pod deklaracją, w której liderzy 110 państw zobowiązują się zatrzymać wylesianie do 2030 r.