Alaksandr Łukaszenka może wywiera presję na Litwę, Łotwę i Polskę, ale sam też jest pod szeregiem presji. Wywołując awanturę na granicy – to już czwarty miesiąc – wyruszył w rejs po nieznanych wodach. Przez niemal całe 30-letnie rządy starał się być lojalnym klientem Rosji (jej wola to presja największa), a na forum międzynarodowym siedział cicho i generalnie nie drażnił sąsiadów, trochę zgodnie z pierwszym wersem hymnu państwowego („My, Białorusini, jesteśmy pokojowymi ludźmi”).
Owszem, zdarzały mu się retoryczne wycieczki pod adresem Zachodu, osobliwe w okresach przykręcania śruby, ale po nich zawsze przychodziło odprężenie. Przyjęto za pewnik, że kieruje się strategią balansowania między Rosją a Zachodem, a później jeszcze Chinami. Dopiero zeszłoroczne protesty po ukradzionych wyborach prezydenckich, wsparte przez zagranicę, sprawiły, że dyktator puścił się poręczy, spalił mosty i poszedł na zwarcie z Polską, państwami bałtyckimi, Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi.
Dwie Białorusie: reżimowa i podziemna
Trudno oprzeć się wrażeniu, że migranci to w rękach Łukaszenki narzędzie osobistej zemsty za próbę obalenia go w kryterium ulicznym. Obmyślane jest jeszcze jako prezentacja sprytu i siły. Bo do tej pory reżim nie miał podobnych możliwości. Represje ostatniego roku z okładem to głęboka, bezlitosna czystka przejawów społecznej czy obywatelskiej niezależności.